Jeżeli mecz z Liverpoolem miał udowodnić, że w Arsenalu drzemią mistrzowskie aspiracje, to udowodnił. Wygrana 3:2 to jedno, ale sposób, w jaki drużyna Mikela Artety ją odniosła, to drugie. W północnym Londynie wyrósł najpoważniejszy konkurent Manchesteru City w walce o tytuł.
Korespondencja z Londynu
Początek sezonu rzadko bywa miarodajny, a ponadto w obecnych rozgrywkach ciągle z tyłu głowy trzeba mieć fakt, że rozgrywany na przełomie jesieni i zimy mundial może jeszcze wszystko wywrócić, ale gdyby to był „normalny” sezon, to nikt na tym etapie by nie protestował przed stwierdzeniem, że Arsenal to poważny kandydat do mistrzostwa Anglii. Wciąż to Manchester City jest faworytem i po dodaniu Erlinga Haalanda może być szybko po zabawie, ale fakty – jak mawiał klasyk – są takie, że po dziewięciu rozegranych meczach to Arsenal jest liderem i wygląda jak najpoważniejszy konkurent drużyny Pepa Guardioli w walce o tytuł.
Forma The Gunners imponuje od początku sezonu, ale nieprzekonani potrzebowali dobrego meczu na tle silnego rywala, by stwierdzić, że trzeba traktować ich poważnie. Złośliwi powiedzieliby jednak, że obecny Liverpool to nie jest rywal, na tle którego można kogoś całkowicie zweryfikować, skoro zaczał sezon najgorzej od 2012 roku, a na wyjazdach jest najsłabszy od czasów Roya Hodgsona, ale z psychologicznego punktu widzenia to był dla Arsenalu bardzo ważny mecz.
Po pierwsze, Kanonierzy wygrali tylko jeden z czternastu ostatnich meczów z The Reds. Po drugie, Liverpool przyjechał bardzo mocno zmotywowany słabym startem sezonu i dostał iskrę po meczu Ligi Mistrzów z Rangers (2:0), gdzie zdał egzamin plan B i zmiana ustawienia na 4-4-2. Po trzecie, dla Arsenalu to była szansa, by zbudować aż czternastopunktową przewagę nad drużyną Jürgena Kloppa, czyli nad kimś, kto jeszcze dwa miesiące temu był często wskazywany jako mistrz. Po czwarte, londyńczycy też mieli sporo do udowodnienia, skoro pierwszy "poważny test" w tym sezonie oblali, przegrywając z Manchesterem United.
W niedzielę już od początku jasne było, że Arsenal nie będzie okazywał przesadnego respektu. Arteta powtarzał przed meczem, że kluczem jest to, by jego piłkarze nie przestraszyli się przeciwnika i już po 58 sekundach jego słowa znalazły potwierdzenie. Szybki odbiór w środku pola przerodził się w dynamiczną akcję, a z tej padł gol, strzelcem którego był Gabriel Martinelli.
Ten sam zawodnik asystował przy bramce Bukayo Saki w ostatniej minucie pierwszej połowy i to spięcie klamrą miało swoją symbolikę. Arsenal świetnie zaczął i świetnie skończył pierwszą połowę, a Liverpool i tak mógł cieszyć się, że choć zrobił tak niewiele, to miał kontakt z The Gunners.
W drugiej połowie zmieniło się niewiele. To londyńczycy narzucali swoje warunki gry, choć Liverpool miał swoje okazje i bardzo dobrze rozegrali pierwsze 10 minut. Klopp zdjął z boiska kontuzjowanych Luisa Diaza i Trenta Alexandra-Arnolda, co w przypadku pierwszego było złą wiadomością, a w przypadku drugiego znalazłoby się pocieszenie, skoro znów popełniał poważny błędy w obronie.
Gola na 2:2 strzelił Roberto Firmino, który po raz dziesiąty w karierze skarcił Arsenal, ale w zasadzie poza tą bramką The Reds nie zdziałali zbyt wiele. Klopp powtórzył manewr z meczu z Rangersami i wyszedł ustawieniem 4-4-2. Jego zaletą jest nie tylko to, że można dorzucić czwartego piłkarza w ofensywie, ale też to, że podwojona liczba zawodników na skrzydłach lepiej chroni obronę.
Tym razem jednak Saka z Martinellim radzili sobie na bokach doskonale i system Liverpoolu nie zdał egzaminu. Bukayo Saka i Gabriel Martinelli robili mnóstwo szumu w bocznych strefach i byli bohaterami swojej drużyny (Anglik strzelił dwa gole, a Brazylijczyk do gola dołożył asystę) i choć Klopp chciał tego uniknąć, to system tym razem nie zdał egzaminu. Tym bardziej, że w środku pola Thiago i Jordan Henderson zupełnie nie potrafili przejąć kontroli.
Dla Liverpoolu porażka 2:3 i dwie kontuzje ważnych graczy to prawdziwa katastrofa. Do Arsenalu tracą po niej 14 punktów, a do Manchesteru City już 12. A tak się składa, że w następnej kolejce zagrają z drużyną Pepa Guardioli. Ta maszyna, udoskonalona o Erlinga Haalanda, nie ma dziś słabych punktów i powinna z łatwością wykorzystać błędy The Reds w obronie.
Klopp zżymał się, że jego piłkarze tracą bramki po bardzo podobnych akcjach i to samo widać było z Arsenalem. Miesiąc odpoczynku miał dać Liverpoolowi oddech, tymczasem obrona nadal popełnia te same błędy, a cała drużyna zachowuje się na boisku mniej zdecydowanie. Jeśli do porażki z Arsenalem dojdzie kolejna z City, to nie tylko można będzie zapomnieć o mistrzostwie, ale jeszcze zacznie się panika w związku z miejscem w TOP 4.
Niedzielny wieczór należał jednak do Arsenalu i to na nim trzeba się skupić. Metamorfoza tego zespołu robi ogromne wrażenie. Nie chodzi nawet o poprawę wyników względem tego samego etapu poprzedniego sezonu, ale tak naprawdę o wszystkie aspekty piłkarskie. Arteta zaczynał od tego, że ustawiał drużynę bardzo pragmatycznie, często z trójką stoperów i nastawiał ją na kontry, zdobywając nawet po drodze Puchar Anglii, ale wyraźnie dawał do zrozumienia, że to nie jest jego piłka. Rozwijał drużynę, postawił na system, który chciał doskonalić, dołożył kilku odpowiednich piłkarzy i dziś zbiera tego owoce.
Po tamtej drużynie nie ma dziś śladu. Arsenal w niemal każdej statystyce ofensywnej jest w czołowej dwójce lub trójce Premier League. Niezależnie od tego, czy przeanalizujemy liczbę strzałów, ich jakość (wpółczynnik xG), liczbę kontaktów z piłką w polu karnym przeciwnika, udanych dryblingów czy wysokich odbiorów kończonych strzałami, wszędzie na szczycie klasyfikacji znajdzie się drużyna Arteta. To dziś niezwykle zgrana ze sobą ekipa,
Arsenal, choć jest jedną z najmłodszych drużyn w Premier League, imponuje dojrzałością. Świadczyć o tym może fakt, że jeszcze nie stracił gola ani w pierwszym, ani w ostatnim kwadransie meczu, a te fragmenty były w niedzielę kluczem do zwycięstwa. Artera kładł do głów piłkarzy, że ci muszą nauczyć się lepiej kontrolować mecze, gdy wynik jest korzystny i po golu Saki na 3:2 widać było inne podejście. Hiszpański menedżer mówił o grze opartej na „300 tysiącach podań”, mając na myśli spokojne rozgrywane końcówek i kontrolę nad meczem, gdy wynik jest korzystny. Waśnie dzięki temu udało się dowieźć prowadzenie do końca.
To wszystko to jednak efekt cierpliwości. Arteta dostał komfort pracy i sumiennie dokładał do zespołu kolejnych piłkarzy, dzięki czemu ten wskoczył na wyższy poziom. 24 punkty z 27 możliwych na tym etapie to wynik wręcz doskonały, a ciągle ma się wrażenie, że Arsenal może się rozwinąć. Skoro nawet Granit Xhaka może się nagle nauczyć gry w piłkę na nowo i zacząć odgrywać ważniejszą rolę w ofensywie, to dlaczego młodsi koledzy nie mieliby pójść jego śladem?
Arteta już teraz chwali ogromny wpływ na szatnię Gabriela Jesusa i chwali ambicję Williama Saliby, który zakomunikował mu, że chce dostać szansę w Arsenalu, a dziś imponuje. Z każdą kolejką ta drużyna rośnie. Na tle Liverpoolu Kanonierzy wypadli bardzo dobrze, a i wynik nie mówi całej prawdy. Owszem, kibice LFC mogą np. mieć pretensje o to, że po ręce Gabriela należał się rzut karny, ale w głębi duszy sami przyznają, że byli w niedzielę wyraźnie słabsi do świetnie dysponowanego Arsenalu.
To sprawia, że o The Gunners trzeba dziś mówić jak o najpoważniejszych konkurentach Manchesteru City w walce o mistrzostwo Anglii. Na dziś urzędujący mistrz Anglii jest z tyłu w tabeli, ale różnica jest mała i po dodaniu Haalanda wydaje się, że to dziś drużyna kompletna. Arsenal takiego komfortu nie ma, nadal brakuje mu odpowiedniej głębi składu i granie co trzy dni oraz ewentualne kontuzje mogą mu zaszkodzić.
Jedno jest jednak pewne. Jeśli kibice Premier League nie chcą oglądać procesji The Citizens po kolejny tytuł, to największą nadzieją na to, że zobaczymy prawdziwą walkę o mistrzostwo, jest dzisiaj Arsenal. To zupełnie inna drużyna pod kątem psychologicznym i grupa zawodników, która razem rośnie i rozwija się, a za sprawą nabytków z Manchesteru City zyskała inną świadomość. Z perspektywy przed rozpoczęciem sezonu słowa o tym, że Arsenal miałby się bić o tytuł, uznanoby za szaleństwo i nadal nadrzędnym celem jest powrót do Ligi Mistrzów, jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Arteta tworzy drużynę, która Kloppowi mogła przypomnieć wersję Liverpoolu sprzed kilku lat i która dziś zastępuje jego ekipę w roli najpoważniejszego konkurenta Manchesteru City. Uczeń kontra mistrz w walce o wygranie Premier League? Taki scenariusz staje się coraz bardziej możliwy. Jeszcze przez pierwsze tygodnie sezonu niektórzy się z takimi tezami wstrzymywali, ale dziś trzeba mówić o tym wprost. I gdyby nie tak duża siłą City, to głosów o tym, że Arsenal może wrócić w Anglii na szczyt po 19 latach byłoby jeszcze więcej.
Komentarze 0