Ledwie media obiegła informacja o tym, że powstanie gra – symulator ucieczki z Titanica, a już okazuje się, że to może być fake news.
Promujące ją obrazy miała stworzyć sztuczna inteligencja, a juź w ogóle ciekawe wydaje się, że za jej produkcję odpowiada jedna osoba, niejaka Tetyana Vysochanska, która sama miała przedtem wypuścić na rynek kilkanaście gier... Wiarygodność trochę na poziomie maili od senegalskiego księcia.
Ale zawierucha wokół Titanica jest dobrym pretekstem, żeby przyjrzeć się jeszcze raz tej historii. Zwłaszcza w kontekście filmu Jamesa Camerona z roku 1997.
Podwodna szajba Jamesa Camerona
W nowej, odświeżonej wersji 3D był pokazywany w 2017 roku, w ramach 20. urodzin, oraz w lutym 2023 roku, 25 lat po jego wielkim kinowym sukcesie. Z okazji tamtego jubileuszu Cameron ponownie otworzył też akta sprawy dotyczącej zatonięcia statku i we współpracy z National Geographic zrealizował dokument pt. Titanic: 20 lat później. Film ma w sobie coś z popularnonaukowych programów typu Pogromców mitów. Cameron z grupą specjalistów postanawia przeprowadzić testy, które mają wyjaśnić wątpliwości, jakie dręczyły go od lat. Przy użyciu najnowszych technologii schodzi na dno oceanu. Bada wrak pomieszczenie po pomieszczeniu. Weryfikuje, czy jego filmowa wizja pokrywa się z tym, jak Titanic wyglądał naprawdę.
Zanurzyłem się do wraku 33 razy i za każdym razem przebywałem tam średnio 14 godz. To znaczy, że spędziłem na statku więcej czasu niż sam kapitan Smith – komentuje Cameron z wypiekami na twarzy i dodaje, że ta podwodna archeologia zmieniła jego życie. To prawda, ponieważ od tamtej pory facet jest do bólu zafiksowany na jednym temacie. Na koncie ma dokumenty Ekspedycja: Bismarck, Głosy z głębin 3D i Obcy z głębin, a pod wodę wraca regularnie. Można się oczywiście śmiać z tej szajby, ale warto też ją szanować.

14 kwietnia 1912 r. o godz. 23.40 RMS Titanic uderzył w górę lodową, podczas dziewiczego rejsu z Southampton do Nowego Jorku. Niecałe trzy godziny później poszedł na dno. Spośród obecnych na pokładzie 2 tys. 200 osób przeżyło niewiele ponad 700. Wrak statku został odnaleziony dopiero w 1985 r. na głębokości 3802 m. Ekspedycji przewodził oceanograf Robert Ballard, który w pierwszej kolejności poszukiwał wraków atomowych okrętów podwodnych. Dokładnie 10 lat później wytwórnia 20th Century Fox dała Cameronowi zielone światło na rozpoczęcie prac nad fabularnym filmem o katastrofie liniowca. To, jak potraktował temat, przypominało raczej badania archeologiczne niż produkcję filmową. Cameron za punkt honoru przyjął sobie, że przywróci Titanica do życia. Na podstawie dostępnych fotografii i rysunków architektonicznych zrekonstruował statek co do nitu. W 1996 r., rok przed wejściem filmu do kin, wraz z ekipą zanurkował do jego wraku. Zrobił to dwunastokrotnie, żeby dokładnie przyjrzeć się wnętrzu.
Reżyser, naukowiec, tyran
Trudno nie docenić pietyzmu, który Cameron włożył, by zrekonstruować Titanica w najdrobniejszych detalach. Westybul z głównymi schodami prowadzącymi na górny pokład, powstał na podstawie archiwalnych planów. Z oryginałem miały zgadzać się także tapety, żyrandole, zastawa i kieszonkowe zegarki pasażerów. Jakby tego było mało, Cameron zlecił analitykom od inżynierii morskiej badanie zmiennych i wszelkich uwarunkowań fizycznych. Ustalając przebieg zdarzeń, eksperci dowiedli, że podczas katastrofy najprawdopodobniej najpierw zanurzył się dziób statku, przez co rufa podniosła się do góry, aż w końcu złamał się pod jej wagą i zaczął opadać na dno. W dokumencie Titanic: 20 lat później Cameron wraca do tematu i raz jeszcze sprawdza, czy w jego filmie wszystko się zgadzało. Muszę potwierdzić, że to możliwy scenariusz, żebym nie musiał kręcić filmu od nowa – rzuca w nerwach i zaczyna tłumaczyć swoje teorie na przepołowionym na pół bananie. Na szczęście test dowodzi, że jego wersja połowicznie pokrywa się z faktycznym przebiegiem wypadków. Gdyby testy nie poszły po myśli Camerona, nie zniósłby porażki i musiałby kręcić nowego Titanica.
Bo James Cameron to twórca nieprzejednany. Od początku swojej kariery kreuje się na eksperymentatora, naukowca, który w swoim laboratorium albo centrum kosmicznym zapala się do różnych pomysłów i na własnych warunkach powołuje do życia nowe światy. Jako młody chłopak terminował u Rogera Cormana, mistrza niskobudżetowego kina gatunkowego. Na planie Bitwy wśród gwiazd kleił modele statków kosmicznych, robił po trochu w charakteryzacji i scenografii. Rok później miał zadebiutować jako reżyser przy Piranii II. Latającym mordercy, ale w trakcie zdjęć produkcja została mu odebrana. W międzyczasie dorabiał przy efektach specjalnych do Ucieczki z Nowego Jorku Johna Carpentera i kończył scenariusz do filmu o androidzie-mordercy z przyszłości.

Wraz z Terminatorem Cameron zaprezentował się jako jeden z największych nowatorów swoich czasów; artysta, który nie cofa się przed urzeczywistnieniem najbardziej nawet śmiałej wizji na ekranie. Jeszcze większą rewolucją okaże się nakręcony w 1991 r. sequel, Terminator 2. Dzień sądu, dzięki któremu Cameron przejmie blockbusterową schedę po Spielbergu.
Figura Camerona jako technologicznego nowatora, który na różnych etapach swojej kariery pchał kino w różnych ciekawych kierunkach, unosi się też nad Otchłanią – projektem owianym złą sławą, który rodził się w mękach. Neurotyczny pracoholizm reżysera i wiara we własną nieomylność doszły do ekstremum. Film powstawał w gigantycznych zbiornikach wodnych wybudowanych na terenie dawnej elektrowni atomowej. Podczas podwodnych zdjęć brakowało tlenu, Ed Harris prawie utonął, a Cameron mimo wszystko żądał kolejnych dubli. Aktorom radził, żeby sikali do skafandrów, bo w ten sposób ekipa zaoszczędzi czas między ujęciami. Usprawiedliwieniem nie może być chęć sięgnięcia dalej, głębiej i taka postawa domaga się dogłębnego zrewidowania, a jednak w tej mrożącej krew w żyłach historii zawiera się kawałek prawdy o metodach Camerona. Na planie Titanica też zdarzały się mu wpadki i wypadki (Kate Winslet przez chwilę była w stanie hipotermii), a apodyktyczna osobowość stały się dla reżysera kluczem do osiągnięcia sukcesu i udowodnienia, że w kinie można zdziałać wszystko. Jak to się w ogóle ma się romansu Rose i Jacka? Mówiąc krótko, technologiczne aspekty zawsze wprawiały Camerona w zachwyt, ale nigdy nie przysłaniały mu wiary w potrzebę snucia opowieści. Przypominam o tym, że pierwszy Avatar – mimo wywrotowego zastosowania trójwymiaru – bywa nazywany kosmiczną Pocahontas.
„Titanic” jako rytuał zbiorowy
Wiadomo, że Titanic to najbardziej klasyczny film w portfolio Camerona. Świadczy o tym nie tylko odwołanie do prawdziwych wydarzeń, ale też przyjęta metoda. W pierwszej kolejności to doskonale opowiedziany melodramat z właściwą dynamiką miłosnych uniesień i konfliktów. To również porywający mezalians, w którym niesprzyjające okoliczności, uwarunkowania ekonomiczne i klasowe dysproporcje stają na przeszkodzie rodzącemu się uczuciu. W wypadku Titanica te składowe się zgadzają, ale do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zderzenie z górą lodową. Uwikłanie w ten splot wydarzeń sprawia, że Cameron dokonuje wyłomu w romansowej konwencji i spina cały film współczesną klamrą kompozycyjną. W efekcie Titanic staje się też do pewnego stopnia frapującą rozprawą o pracy pamięci, która rekonstruuje to, co potrzaskane. Elektryzującym widzów novum była wspomniana rekonstrukcja zatonięcia statku. Oprócz tego: kapitalny duet Winslet-DiCaprio, My Heart Will Go On Celine Dion, 11 Oscarów na 14 nominacji.
Titanic, rzecz jasna, jest też niewątpliwie rytuałem zbiorowym, który porządkuje życie w każdym polskim domu. Sceną z życia wielu Polaków jest oglądanie tego filmu w świątecznej, dwuczęściowej wersji, podzielonej na pół przez Polsat. Jako ciekawostkę przytoczę fakt, że stacja zakupiła prawa do emisji Titanica tuż po jego kinowej premierze za astronomiczną wówczas kwotę pół miliona dolarów. Film na starcie obejrzało 8 milionów widzów. W 2018 r. Titanic wciąż hipnotyzował, gromadząc przed odbiornikami ponad 2.5 miliona Polaków. I znowu, jak co roku, rozgorzała dyskusja o tym, że Jack zmieściłby się na drzwiach.
Nie dla Rose ten Jack
Swoją drogą wielu podjęło karkołomną próbę wyjaśnienia tej tajemnicy. Na głębszą analizę zdecydował się Slavoj Žižek w Perwersyjnym przewodniku po kinie, doszukując się w Titanicu dopełnienia ideologii rządzącej współczesnym kinem hollywoodzkim i fałszywej sympatii wobec klas niższych. Žižek wysuwa nieco cyniczną teorię, że śmierć Jacka w finale filmu jest z punktu widzenia tej historii nieunikniona i zapobiega prawdziwej katastrofie. Nietrudno sobie wyobrazić, że gdyby Rose i Jack wrócili razem do Nowego Jorku, to ich romans potrwałby jeszcze ze dwa, trzy tygodnie, aż w końcu by wygasł przez różnice klasowe dzielące arystokratkę i biednego chłopaka – wyjaśnia filozof. To jedna z możliwych refleksji i interpretacji, ale można potraktować sprawę pragmatycznie i przyłożyć do niej ekierkę. W ćwierć wieku po premierze Titanica Cameron znowu sięgnął po szkiełko i oko mędrca. Odtworzył słynną scenę z drzwiami, by uciąć wszelkie spekulacje na temat tego, czy Jack musiał pójść na dno. Wynik symulacji, przeprowadzonej z kaskaderami i całym sztabem specjalistów, jest taki, że para zmieściłaby się na drzwiach, ale te byłyby częściowo zanurzone w lodowatej wodzie i oboje mogliby zamarznąć.
Czy ta wiedza coś zmienia? Nie, nie znaczy to bynajmniej, że popularność Titanica się skończy, z jakiegoś powodu wciąż o tym filmie rozmawiamy i nie wyobrażamy sobie bez niego świata. To w końcu fantastycznie wyrazisty blockbuster dla całej rodziny, idealny produkt wielokrotnego użytku.
Komentarze 0