Jeden z najciężej pracujących polskich raperów opowiada nam o... śpiewaniu w chórze i o tym, że nie trzeba wyprzedawać dużych sal koncertowych, żeby żyć z muzyki.
Artykuł pierwotnie ukazał się 20 lipca 2025 roku
Duże, stadionowe koncerty Quebonafide to temat, od którego chciałbym rozpocząć naszą bajerkę.
Od lat uważam, że to jeden z najlepszych raperów w kraju. Szkoda, że nie będzie już rapował. Jednak dla mnie nie jest to definitywne zakończenie jego muzycznej drogi, bo przecież nie powiedział, że nie będzie już robił muzyki. Prawdopodobnie usłyszymy go za za jakiś czas w innej formie. Co by to nie było, zapewne będzie stać na wysokim poziomie. Koncerty w Warszawie pokazały, że polski rap jest w zajebistym miejscu. Uważam, że takie wydarzenia są na plus dla całej sceny.
A jak te koncerty wpłynęły na ciebie – one cię zainspirowały do działania? A może poczułeś pozytywną zazdrość?
Ostatni raz czułem pozytywną zazdrość, kiedy Białas chyba w dokumencie o SBM powiedział, że wstaje bardzo wcześnie rano; około 4:30. Albo ktoś to o nim mówił. Ja też jestem porannym ptaszkiem, ale nie budzę się o tak ekstremalnej godzinie. Wtedy pomyślałem sobie: Kurwa, jesteś mocny. Też bym tak chciał. Lubię w ogóle takie poranne funkcjonowanie i najchętniej już od 7:00 bym dzwonił do ludzi i załatwiał rzeczy, a jak wiesz – w tej branży nawet o 9:00 za wiele nie załatwisz.
A wracając jeszcze do koncertów...
To dowód na to, że branża jest świetnie rozwinięta i nie powinniśmy mieć absolutnie żadnych kompleksów względem Europy. Jednak z drugiej strony takie rzeczy dzieją się tam od dawna i nie mam na myśli tylko Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Francji, ale na przykład Słowację. Raperzy byli tam w mainstreamie już lata temu. Okej – ich rynek muzyczny jest bardzo mały, ale mieli przed nami raperów na bilbordach czy w reklamach. Dla mnie było to trochę przykre, że jesteśmy tak dużym krajem jak na europejskie warunki, a biznes mieliśmy rozwinięty pokracznie. Dopiero od kilku lat funkcjonuje naprawdę dobrze. W polskim rapie jest dużo pieniędzy – widać to po trasach koncertowych, klipach czy właśnie takich koncertach. Oczywiście znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że to chujowe i ich zdaniem powinniśmy wrócić do podziemia i zamknąć się w małych, zakurzonych klubikach, ale wtedy wszyscy skończymy jak ten pan z mema, który wydał kilka ambitnych albumów, ale nikt nie chciał ich słuchać.
Jaką jesteś dziś częścią biznesu hip-hopowego?
Rynkowo i marketingowo niewielką. Mój kawałek tortu jest malutki. Mam w ogóle wrażenie, że ludzie nie do końca wiedzą jak mnie odbierać – czy jestem podziemnym artystą, czy może trochę mainstreamowy. Stoję pomiędzy.
Z czego to wynika?
Chociażby z tego, że jestem częścią ekipy BOR, która jest bardzo rozpoznawalna. Sześć lat temu dało się odczuć boom na naszą muzykę. Z perspektywy czasu było to duże. Ale ja i tak nigdy nie byłem największym beneficjentem tego sukcesu. Nie czuję się z tym źle, ale jestem tego świadomy. Kiedy przeniosłem się z BOR Records do Warnera, można by uznać, że stałem się jeszcze bardziej mainstreamowy.
I w twojej optyce rzeczywiście tak się stało?
To, że moje płyty wydaje majors, nie oznacza, że z dnia na dzień stanę się dziesięć razy bardziej rozpoznawalnym gościem i że jestem topowym artystą.
Wcześniej nie miałeś tej świadomości?
Oczywiście, że miałem. Nie liczyłem na to, że moje życie nagle się zmieni i zostanę jakąś wielką gwiazdą. Mówię o tym, bo część ludzi przestało słuchać mojej muzyki – w ich mniemaniu stałem się mainstreamowy. Ale są i tacy, dla których nadal jestem podziemiem.
A ty jak to widzisz?
Dalej uważam się za artystę undergroundowego, mimo że trzy moje ostatnie albumy ukazały się w majorsie. Jestem mocno niezależnym artystą. Mój system pracy się nie zmienił tylko dlatego, że przyszli panowie z wytwórni i oni mnie teraz zaczną ubierać, robić okładki i wymyślać mnie na nowo. Nic takiego się nie wydarzyło. To my cały czas pracujemy nad tymi wszystkimi kreatywnymi rzeczami. One nie dzieją się bez naszej wiedzy, a wiemy, jak to czasem wyglądało w wytwórniach, które przez ogół uważane są za niezależne. Wydawcy wymyślają czasem nawet tytuły płyt. Nie będę podawał konkretnych nazw, ale znam przykłady, w których podsuwano chujowe kontrakty i stosowano dziwne triki. I nie były to wielkie korporacje, tylko mniejsze wytwórnie. Tylko widzisz – na koniec dnia nikt nikogo nie zmusza do podpisywania umów. Artystom czasem brakuje wiedzy i świadomości. Nie wiedzą, co podpisują, a później mają pretensje do całego świata.
Sam zgłosiłeś się do Warnera?
Nie. Nigdy nie wysyłałem nikomu swojej demówki. Mój ówczesny manager koncertowy rozmawiał z ludźmi z Sony, byli zainteresowani pomocą przy wydaniu mojego albumu. Porozmawialiśmy, ale to wszystko trwało bardzo długo i stwierdziłem, że jest to trochę niepoważne, więc odpuściłem temat. Gadałem też z Universalem i dopiero na końcu z Warnerem. Ludzie w Warnerze wykazali się największym profesjonalizmem – niczego nie przeciągali, nie mydlili mi oczu, niczego nie obiecywali. Zaimponowało mi to, że faktycznie byli zainteresowani moją muzyką.
Wystawiłeś im teraz ładną laurkę, ale można powiedzieć, że ta współpraca coś realnie zmieniła w twoim życiu?
Laurką bym tego nie nazwał, bardziej dobrym słowem. Zmieniła i to pomimo tego, że nie zostałem gwiazdą (śmiech). Powiem tak – panuje przeświadczenie, że by żyć z muzyki, trzeba zarabiać nie wiadomo jakie pieniądze i być na topie. Przekłamane jest to bardzo. Jeśli się sumiennie pracuje i ma swoją – nazwijmy to – grupę szybkiego reagowania, to nie trzeba wyprzedawać dużych sal koncertowych. Trzeba za to dobrze ogarniać biznesowe kwestie. Ja akurat jestem w tym dość dobry, mam to po tacie. Dziś nie żyję z niczego innego poza moją działalnością artystyczną. Ona nie opiera się dziś tylko na muzyce, ale i na malowaniu. Jednak większość mojej wypłaty w skali roku to pieniądze z muzyki i nie są to złe pieniądze.
Zapytam wprost – ty w ogóle chciałbyś być gwiazdą rapu w Polsce? Pytam, bo to zawsze idzie w parze z brakiem prywatności.
Może chciałbym nią być, gdybym miał dziś 20 lat. Mam trochę więcej i nie mam takich ambicji. Z pełną świadomością odrzuciłem kilka opcji, które pewnie pomogłyby mi stać się bardziej rozpoznawalnym. Nie powiem ci, że jestem z tego bardzo dumny, ale na pewno czuję dumę, że do niektórych projektów zostałem zaproszony. Poszedłem jednak za głosem serca i odmówiłem. Nie będę cię czarował, bo gdybyś mnie zapytał, czy chciałbym, by moje teledyski miały więcej odtworzeń albo czy chciałbym grać więcej koncertów w skali roku, to oczywiście, że tak. Ale fame? Nie potrzebuję go. Rozumiem, że są ludzie, którzy bardzo lubią sytuacje, kiedy fan do nich podbija podczas obiadu z rodziną, ale ja do takich osób nie należę. Nie chciałbym, by ktoś patrzył mi w talerz. To pojebane.
Jesteś gościem, który lubi spoglądać w przeszłość? Zadaje takie pytanie, bo twoja okładka jest na maksa nostalgiczna.
Nie jestem ultrasentymentalny, ale jestem w takim wieku, kiedy częściej spoglądam w przeszłość. Lubię sobie poromantyzować pewne rzeczy. Nachodzą mnie różne myśli i rozkminiam sobie, jak to wszystko wyglądało. Album nie miał początkowo konceptu. Nie chciałem na nim opowiadać o swoim dotychczasowym życiu, ale po prostu zacząłem nagrywać kawałki. Kiedy nagrałem ich z trzy, cztery zauważyłem, że tego typu treści pojawia się dużo. Dopiero wtedy postanowiłem tak a nie inaczej zatytułować płytę.
A jak tak sobie patrzysz w przeszłość, to jesteś zadowolony z miejsca, do którego doszedłeś?
Lubię swoje życie. Pracowałem i ciągle na wszystko ciężko pracuję. Jestem człowiekiem pracy – mam to po ojcu. Mój tata prowadzi biznes od wielu lat. Nigdy nie było go w domu, bo zawsze pracował. Kiedy miałem 14 lat i zobaczyłem w Ślizgu reklamę obozu deskorolkowego Woodcamp, to pobiegłem do niego z gazetą i powiedziałem, że chciałbym tam pojechać. Szymek, nie widzę problemu. W lipcu pójdziesz na miesiąc do pracy, zarobisz pieniądze i pojedziesz na obóz. Podszedłem do tego na zasadzie: Wow, zajebiście. Zarobię sobie kasę i pojadę. Więc dla mnie od dawna było naturalne i normalne, że muszę zarobić na swoje rzeczy. Tata od maleńkości uczył mnie, że na wszystko się pracuje.
Nigdy nie zachłysnąłeś się życiem rapera?
Może na początku, kiedy rzuciłem pracę na etacie. Miałem taki miesiąc, że wstawałem o 9:30. Po tym miesiącu stwierdziłem, że muszę się ogarnąć, że to tak nie może wyglądać. Nie można tak późno wstawać, trzeba zapierdalać. Mimo że w rapie i malowaniu graffiti jest dużo szaleństwa i wiele rzeczy dzieje się nagle, to ja mam swoje życie bardzo poukładane – wiele mam rozpisane, zaplanowane. Lubię odhaczać rzeczy z listy.
Tomasz Stańko kiedyś powiedział – talent to jest chuj, trzeba zapierdalać.
Mam wrażenie, że talent pomaga, ale tylko na początku. Te moje muzyczne i malarskie rzeczy wzięły się z... wczesnej edukacji i chodzenia do szkoły. Kiedy miałem 7 lat to pani od plastyki zauważyła, że jestem uzdolniony. To samo usłyszałem od pani z muzyki, która zwróciła uwagę na moje poczucie rytmu i barwę głosu. W wieku 10 lat, kiedy już pojawiły się u mnie szerokie spodnie i bunt, zapisano mnie na chór. Trochę się przed tym broniłem, nie chciałem tam chodzić. Ja pierdolę, nie będę śpiewał w jakimś frajerskim chórze. Natomiast już po pierwszej próbie skumałem, że otaczam się normalnymi, wyluzowanymi typami. Zero napinki i nie wiadomo jakiej poważnej atmosfery. Graliśmy w piłkę, ktoś sobie przypalał lufeczkę, starsi pili piwka. Zobaczyłem, że nie mam do czynienia z lamusami z bogatych domów, jak to się wtedy mówiło, tylko z dzieciakami jak ja. Nie ukrywam, że to śpiewanie dawało mi dużo frajdy. Po dwóch latach przestałem uczestniczyć w zajęciach, były plany, bym poszedł do szkoły muzycznej, ale nic z tego nie wyszło.
A ty kiedyś miałeś etykietkę lamusa z dobrego domu?
Spotkałem się z tym tylko w internecie. Wychowywałem się na Placu Bohaterów Getta w ciężkich warunkach, jeżeli chodzi o okolice. Natomiast zawsze miałem coś, czego nie miała większość moich kolegów, czyli mamę i tatę. Mama była mi bardzo bliska i była tą osobą, z którą się rozmawia, a taty nigdy nie było w domu, bo cały czas zapierdalał. W domu był tylko w niedzielę i to nie był dla mnie najprzyjemniejszy dzień, bo kazał mi się uczyć historii. Po latach okazało się, że jestem zafiksowany na punkcie historii. W liceum miałem z niej same piątki. Więc wiesz, kiedy masz 14 lat, mieszkasz na ciężkim projekcie i nagle się z niego wyprowadzasz – i to nie do żadnego domu, tylko do większego mieszkania w ładniejszej okolicy – to dla kogoś, kto jest dalej w tej biedzie i getcie, prawdopodobnie stałem się bananem. Z drugiej strony – bywałem u różnych ludzi, na przykład u writerów, którzy kreowali się na ciężką patologię, a mieszkali w 200-metrowych domach za strzeżonym płotem. Oni mi pierdolili, że są człowieku z jakiegoś osiedla. To jest dla mnie bycie lamusem. Podejrzewam, że możesz nawet znać niektórych z tych ludzi, ale nie będziemy ich tutaj wywoływać do tablicy, bo to nie o to chodzi. Nie mamy już 15 lat.
Jak dziś wyglądają twoje relacje z ojcem?
Świetnie. Nie spędzamy czasu co niedzielę i nie jeździmy razem na wakacje, ale nadrabiamy stracony czas. Nie powiem, że jest moim fanem, ale mam od niego support od dawna. Jego muzyka interesuje, moja wrażliwość muzyczna wyniosła się z domu. Nie było tak, że pokazywał mi jakieś albumy i opowiadał o Led Zeppelin i The Doors, ale zawsze miał bardzo dużo płyt. Dużo winyli, później kompakty. Czasem pojedzie sobie na jakiś duży, rockowy koncert. Jest fanem muzyki.