Powiedzmy to otwarcie – za nami mało porywający rok w kinie. Po napędzanym rywalizacją Barbie kontra Oppenheimer ubiegłym roku, ostatnie dwanaście miesięcy upłynęło pod znakiem franczyz, które doskonale znamy. Nic dziwnego, że, jeśli spojrzeć na globalny box office, najwyżej notowanym filmem niebędącym kontynuacją jest… Wicked z miejsca trzynastego.
Bardzo wymowne jest też to, że najgoręcej dyskutowanym filmowym wydarzeniem roku była spektakularna klęska Jokera. Folie a Deux. Oscary? Tyle wielki, ile zasłużony i niebędący choćby minimalnym zaskoczeniem triumf Oppenheimera. Zasłużona Złota Palma w Cannes dla Anory i zupełnie niezasłużone Złote Lwy w Wenecji dla W pokoju obok. Brakpełnometrażowych streamingowych premier, o których mówiłby cały świat. Ewidentnie po ostatnich – postpandemicznych – latach przesytu, nadeszła chwila spokoju. Niech coś się jednak ruszy w tym 2025 roku!
Ale nie znaczy to, że nie działo się absolutnie nic. Choć miejsce pierwsze nie podlega raczej dyskusjom, to na ekranach pojawiło się też sporo nieoczywistych premier, na które nie stawialibyśmy złamanego grosza, a okazały się naprawdę zjawiskowe.
10. Wybraniec, reż. Ali Abbasi
Ależ się pięknie przedstawił reżyser Holy Spider przed milionami kinomanów! Jak najbardziej uzasadnione są skojarzenia jego Wybrańca z Sukcesją. I to nie tylko ze względu na Jeremy'ego Stronga w obsadzie. Z tym, że przy całym zepsuciu i rozpuście wpisanych w rozgrywki z The Apprentice, saga rodu Royów to familijny feel-goodzik. Można się było obawiać, że historia młodego Donalda Trumpa (Sebastian Stan) i jego relacji z demonicznym adwokatem Royem Cohnem (właśnie Strong) okaże się miałką, prekampanijną antyagitką, ale to serio jest wspaniałe, superdramatyczne i olśniewające wizualnie kino z wybitnymi kreacjami autorskimi.
9. Prawdziwy ból, Jesse Eisenberg
Mark Zuckerberg zamknął komputer, spakował plecak i poleciał do Centralnej Europy. I w sumie nie bardzo śmieszkujemy, bo Jesse Eisenberg upodobał sobie metodę pracy Woody’ego Allena, grając w każdym filmie dość podobnie zachowującą się postać. Tutaj, w szczególnie osobistej historii, staje twarzą w twarz z rodzinnymi traumami, odwiedzając rodzinny kraj swojej babci. O tym, że film kręcony w Polsce; że Kieran Culkin na dworcu w Kraśniku; że w ogóle czemu oni jeżdżą takimi starymi taksówkami, powiedziano już wszystko. Ale o tym, jak dobrym studium prawdziwej, szczerej męskiej relacji jest Prawdziwy ból – niewiele. Choćby tylko dla tego wątku miejsce w topce należy mu się z automatu.
8. Kneecap. Hip-hopowa rewolucja, reż. Rich Peppiatt
Weź głód Głód Steve'a McQueena i książkę Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej, a z drugiej mańki – Trainspotting i masz Kneecap, czyli film biograficzny o rebelianckim trio (Mo Chara, Móglaí Bap i DJ Próvaí grają w nim samych siebie), które przyczółek tożsamości i języka znalazło w rapie napędzanym MDMA. Według NME to one of the best movie biopics ever made; my dodalibyśmy jeszcze, że jeden z najbardziej osobliwych. Aha – przypominamy, że Kneecap będą gwiazdami przyszłorocznego OFF Festivalu.
7. Perfect Days, reż. Wim Wenders
Trzeba dać sobie czas po seansie, żeby zrozumieć, ile w tym filmie jest prawdy o życiu. Bohater Perfect Days zrobił to, czego pragną wszyscy, którzy odgrażają się, że rzucą wszystko i wyjadą w Bieszczady – świadomie odciął się od pędzącego świata. Sprząta toalety; słucha starej muzyki ze starych nośników; stworzył sobie ciepły kącik, w którym nic się nie zmienia i pewnie już się nie zmieni. No, chyba że do drzwi zapuka przeszłość. Wim Wenders, jeden z największych mistrzów europejskiego kina, zrobił film, w którym pokazuje, że można tak żyć. Trzeba tylko liczyć się z tym, że z tymi metaforycznymi Bieszczadami to jak z Wielką Brytanią w Misiu: trzeba pamietać, żeby plusy nie przesłoniły minusów.
6. Biedne istoty, reż. Yórgos Lánthimos
Biedne istoty to fantazyjna i groteskowa podróż, a przy tym najmocniejszy feministyczny statement tego roku. Łamiący wszelkie zasady wizualny storytelling Lantimosa trzyma widza gdzieś na granicy obrzydzenia, fascynacji i zachwytu. Jednak to performance Emmy Stone jest jednym z kluczowych elementów, które wybijają ten film na level ponadczasowości. Nie chcemy sobie nawet wyobrażać, na ilu egzaminach do akademii aktorskich laski starają się zreplikować taniec z Biednych istot. Jednak to właśnie mnożenie ikonicznych scen sprawiła, że o tym filmie nie da się zapomnieć.
5. Substancja, reż. Coralie Fargeat
Zwykle o dobrych filmach rozmawia się w kategoriach: idź, bo fajny. Z Substancją jest inaczej: boisz się igieł i upływającego czasu? Mimo, że chodzi o lęk, nie znajdziecie w filmie jumpscare’ów czy taniego rozlewu krwi. Są za to ciasne kadry, mlaski, tekstura i horror, który rozgrywa się w głowie głównej bohaterki. I wielu kobiet obecnie. Substancja to baśniowa walka o zdrowie psychiczne i wieczną młodość (do wyboru jedno) między księżniczką i wiedźmą uwięzionymi w jednym ciele. Odtwórczynie głównych ról – Demi Moore i Margaret Qualley wypadają tu tym lepiej, że dialogują z własnym statusem w showbiznesie. I do tego kontekst fali hejtu na Moore po pokazie Fendi z 2021 roku… Powiedzieć, że to najlepszy film Davida Cronenberga, którego nie zrobił David Cronenberg, to nic nie powiedzieć!
4. Anora, reż. Sean Baker
Trochę niepostrzeżenie Sean Baker wyrósł na najciekawszą postać współczesnego kina autorskiego, czego dowodem jest choćby canneńska Złota Palma. Właśnie za Anorę – opowieść o Kopciuszku, która weszła na bal w nieswoich pantofelkach. Baker od zawsze opowiada o nierównościach społecznych i o tym, że – generalnie – jak już rodzimy się na pewnym szczeblu tej drabinki, to pewnie na nim umrzemy. Anora, tancerka z klubu nocnego, która niespodziewanie wżenia się w rodzinę rosyjskich oligarchów, jeszcze tego nie zrozumie. Jej historia jest opowiedziana z niebywała werwą. W Anorze przecinają się stilo Spring Breakers, MTV i braci Safdie; film ma strukturę imprezy z podkręcaniem pierwszego aktu, atakiem bodźców w drugim i zjazdem w trzecim. A po wszystkim i tak niczego się nie żałuje.
3. Pies i robot, reż. Pablo Berger
Odkryliśmy ten film dość przypadkowo, gdy – po tym, jak zachwycił publiczność w Cannes – został pokazany na Festiwalu Młode Horyzonty. Gdyby tak się nie stało, ominęłoby nas jedno z najbardziej przejmujących kinowych przeżyć ostatnich miesięcy. To cute animacja, więc nietrudno a priori nie potraktować jej superpoważnie – tyle tylko, że faktycznie opowieść o samotnym nowojorskim psie, który zaprzyjaźnia się z robotem, okazuje się dorosłym wyciskaczem łez o rozpadzie relacji i żałobie po niej; o dochodzeniu do siebie i pielęgnowaniu wspomnień. Używając określenia Gianluigiego Buffona – trzeba mieć śmietnik zamiast serca, żeby pozostać obojętnym wobec Psa i robota.
2. Strefa interesów, reż. Jonathan Glazer
Nasz film pokazuje, dokąd prowadzi dehumanizacja w swojej najgorszej formie. Ukształtowała naszą przeszłość i teraźniejszość – mówił reżyser Strefy interesów, Jonathan Glazer, podczas odbierania Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego. I chyba tak należy odbierać Strefę interesów. Nie tyle jako kolejny film o Holocauście, ile o tym, co do niego doprowadziło. Dlatego ten obozowy mur z filmu nabiera jeszcze bardziej upiornego znaczenia. A poza tym Glazer dokonał rzeczy niebywałej: nakręcił porażający horror bez ani jednej sceny przemocy; jakby się uprzeć, można byłoby wyemitować Strefę interesów w telewizji o dowolnej porze. A dlatego horror, bo stosujemy się do zaczerpniętych z tego gatunku prawideł: straszniejsze jest nie to, co widzimy, ale to, co sobie dopowiadamy.
1. Diuna: część druga, reż. Denis Villeneuve
Jedynka była tylko prologiem. W dwójce Kanadyjczyk nie przesuwa wajchy na dalszą eksplikację świata Diuny, ale stawia na poszczególne sceny. I robi z nich takie rzeczy, jakie w ostatnich latach można było obejrzeć co najwyżej w Na drodze gniewu. Wyobraźnia Villeneuve’a jest absolutnie porażająca – od pierwszych scen i lewitujących nad pustynią żołnierzy chłop uprawia batalistyczny teatr tańca. Pomimo prawie 200 milionów budżetu, scenę pierwszego ujeżdżania czerwia pustyni ogląda się jak amatorskie nagranie z GoPro – i może dlatego robi aż tak wielkie wrażenie. Ale to cały Villeneuve, przecinający wysokooktanowy rozmach z dokumentalną precyzją. Naszą recenzję dwójki zatytułowaliśmy Blockbuster idealny i teraz, niespełna rok po premierze, dalej się tego trzymamy.
Komentarze 0