To dość mroczny sezon, chociaż wciąż priorytetem jest intrygująca historia, a nie polityka czy społeczny kontekst. Dobrze jest znaleźć punkt styczny z rzeczywistością, ale ostatecznie liczy się tylko to, czy opowieść wciąga. To Tim Miller (Deadpool) – siła sprawcza Love, Death & Robots – o nowej odsłonie serialu. Na papierze jest bardzo mocno. David Fincher po raz pierwszy reżyseruje jeden z epizodów, a wspiera go w tym scenarzysta Siedem – Andrew Kevin Walker; najlepszy jest dziełem laureata Oscara – Alberto Mielgo, inny – Jennifer Yuh (Kung Fu Panda). Czy to jednak roboty na wysokościach?
Antologia od Tima Millera i Davida Finchera – Animatriks dla następnej generacji – stanowiła zjawiskowe połączenie najwyższego kunsztu animacji od studiów z całego świata i short storytellingu. Sam reżyser Fight Clubu czy Zodiaka wspominał w jednym z wywiadów, że pisanie opowiadań jest formą sztuki, której nie należy postrzegać w kategoriach powieściopisarstwa z ADHD; że artyzm szybkiego strzału wymaga czasu i poświęcenia – jak w scenie z Agnes Moorehead w filmie Obywatel Kane Orsona Wellsa.
Przeglądając się w Czarnym lustrze, bo obie produkcje są w pewnym stopniu komplementarne na poziomie dystopicznego wróżbiarstwa i (często) sci-fi w tonie ponurej satyry – autorzy Miłości, śmierci i robotów stworzyli wizjonerskie arcydzieło. I aż trudno jednoznacznie stwierdzić, czy ten serial urywał głowę raczej ze względu na poziom olśniewających animacji – od ręcznej roboty w 2D do fotorealizmu, czy z uwagi na historie – pełne zaskakujących rozwiązań fabuły, kulturowych remiksów i niezwykłych wizji przyszłości.
Love, Death & Robots w najlepszych momentach to było istne święto wyobraźni. Potrafiło wprawić w zachwyt, łącząc kropki z – pozornie przeciwstawnych – uniwersów; jak wtedy, gdy chińska demonologia spotykała steampunkowe anime w Udanych łowów. Nieśmiertelną sztukę mógłby wyreżyserować Stanley Kubrick; akurat ten epizod to jeden z najwspanialszych momentów w historii telewizji.
Lech Podhalicz sponiewierał u nas drugi sezon serialu (Zobacz, co narobiłeś! Po ch*j się rwiesz jak nie twoje?), ale tam nie brakowało przecież nieodje*ywalnych odcinków. Jak horror w Orient Expressie z Wysokiej trawy albo napisane na nowo Podróże Guliwera z Olbrzym, który utonął. Ta wyliczanka mogłaby trwać w nieskończoność: finał intergalaktycznego Za szczeliną Orła – top; Dracula, ale inaczej (Wysysacz dusz) – top; Lód – top.
Jeśli chodzi o trzeci sezon, do kanonu z miejsca wchodzi Jibaro – fantasy-balet o głuchym rycerzu i syrenie z jeziora pełnego skarbów, przygotowany przez wspomnianego Alberto Mielgo. Hype nie wziął się znikąd i nie bez przyczyny David Fincher twierdzi, że nikt nie jest w stanie przygotować się na taki poziom artyzmu. I've never seen anything like it. I've never been that mesmerized.
Zasłużony reżyser sam odpowiada przy tym za kolejny z highlightów tej serii Love, Death & Robots w postaci Niekomfortowej podróży; morskiej opowieści o potworze z głębin, który wdziera się na statek (i o moralnych konsekwencjach tego zdarzenia). Puls własny maszyny wciąga jako daleka interpretacja Solaris Lema. Trzeba dopisać do tej listy jeszcze Pogrzebanych w podziemnych korytarzach o amerykańskim oddziale, który ma odbić zakładnika z jaskini na Bliskim Wschodzie, ale znajduje w niej karaluchy żżerające ludzi i świątynię kosmitów. Jerome Chen i Philip Gelatt oraz Sony Pictures Imageworks robią tam bowiem to, co zawsze stanowiło o sile formatu – dostarczają potężną sekwencję zamykającą; taką, że twórcy mogliby po prostu zrobić mic drop. Niedosyt właśnie takich momentów jest bolączką ostatnich odcinków.
Ktoś kiedyś powiedział – genialnego piłkarza poznasz po tym, że perfekcyjnie wykonuje niespodziewane zagranie, na które nie wpadłbyś, oglądając mecz w telewizji. I stąd wziął się zachwyt nad Love, Death & Robots. Tymczasem w obiecującym Roju – porównywanym do Avatara – ewidentnie brakuje błyskotliwej puenty. Noc minitrupów jest rewolucyjna w przedstawieniu światowej plagi zombie i zagłady cywilizacji przy pomocy dość anachronicznych środków – figurek i miniatur zabudowań w przyspieszonym tempie. Ale jest to niejako powtórka z Epoki lodowcowej. Pojawia się pierwszy sequel – dalsza część przygód Trzech robotów, które próbują zrozumieć przyczyny apokalipsy. Momentami bawi ten – bardzo aktualny – komentarz (Co odróżnia milionera z branży technologicznej od milionera? Bluza z kapturem i fobia społeczna) – z tym, że jest jednak dość grubo ciosany. W innych przypadkach doskwiera często, że nie ma wystarczającego pogłębienia, twistu, dropu...
Ale to też jest tak, że człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego i jeżeli po dwóch sezonach umieściliśmy Miłość, śmierć i roboty na dwudziestym miejscu zestawienia naszych ulubionych seriali, to trudno przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę. Przy całym kręceniu nosem na – być może – nie największą eksplozywność w warstwie narracyjnej, każdy odcinek tutaj to nadal pieprzona Kaplica Sykstyńska. Nad takim Jibaro osiemdziesiącioosobowy zespół pracował przez dwa lata.
Biorąc pod uwagę, że Fincher miał nakłaniać do współpracy Zacka Snydera czy Gore'a Verbinskiego, a rezolutny dziennikarz Collidera podsuwał mu Studio Ghibli (!!!) – nie wchodzi w grę, żeby miłość (albo roboty) miała w najbliższym czasie zardzewieć.