Wielka historia UMC Records, czyli jak zaczynali Ascetoholix, Mezo i reszta (REPORTAŻ)

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
UMC cz1.jpg

Nie było bardziej znienawidzonej wytwórni na polskiej scenie. Ta historia mogła skończyć się szybko, ale wyszło tak, że z odrzuconego dziecka rapowej fonografii stali się magnatem krajowego rynku muzycznego. Działającym na uboczu, ale jednak – magnatem.

Wiesz, co mnie w tym wszystkim najbardziej zabolało? – pyta Remik Łupicki, siedząc w biurze jego wytwórni My Music, zbudowanym od zera w podpoznańskim Wysogotowie. O specyfice działalności firmy przypominają ściany, gęsto pokryte Złotymi, Platynowymi i Diamentowymi Płytami. Jedna na drugiej. Żeby znalazło się miejsce na nowe, musieliby dobudować kolejne piętro.

Co?

My nie zrobiliśmy wtedy nikomu nic złego. Nikomu! Po prostu chłopcy grali inaczej niż reszta.

Na muzykę chłopców ukuto termin hip-hopolo. Że hip-hop, ale zmiękczony, upopowiony. Kojarzący się z disco polo. A wtedy środowisko nie akceptowało romansów rapu z muzyką środka. To nic, że już na pierwszej z wydanych przez nich płyt pojawiła się otwarta deklaracja – rap to nie opcja dla korzyści. Nikt im w to nie uwierzył.

Im, czyli ludziom skupionym wokół poznańskiej wytwórni UMC Records. O jej działalności można byłoby zrobić krótki, ale pełen zwrotów akcji serial. Od kumpelskiej zajawki, wspólnego stawiania pierwszych kroków w biznesie, przez nagłą eksplozję popularności, na którą nikt nie był przygotowany, po hejt w skali niespotykanej przed erą social mediów – na który też nikt nie był przygotowany. Groźby, wyzwiska, kamienie rzucane na koncertach. Dwudziestoparolatkowie, którym wydawało się, że chwycili pana Boga za nogi, ale zamiast tego byli niszczeni na oczach całej Polski.

Poznajcie ich historię.

I moje miasto złą sławą owiane

Staszica, najsłynniejsza ulica w historii poznańskiego rapu, nie jest zbyt długa. Rozciągnięta pomiędzy Dąbrowskiego, czyli główną arterią dzielnicy Jeżyce, a Szamarzewskiego, liczy sobie kilkaset metrów. To na niej mieszkali Remik i Peja – goście, którzy w przyszłości mieli zatrząść krajową sceną. Wydawca i raper, sąsiedzi. Ten drugi nawet pisał o wspomnianej ulicy utwory. Na tej ulicy nędzy / Nigdy nie ma zabawy i pieniędzy / Rozjebane okna, ulica pełna śmieci / Takie jest podwórko dla jeżyckich dzieci – to fragment Staszica Story z pierwszego oficjalnego albumu Slums Attack, macierzystego składu Pei.

Pochodzący z biednej rodziny Peja poszedł w rap. Później, kiedy był już gwiazdą, opowiadał w wywiadach, że płyty kupował nawet wtedy, kiedy nie miał jeszcze odtwarzacza. Jego sąsiad na rapie się nie znał, za to też ciągnęło go do płyt. Ale nie nagrywał – po prostu puszczał muzykę w poznańskich klubach. Zaczął jeszcze jako licealista.

Remik: Na maksa interesowałem się elektroniką, nawet byłem w Niemczech na Love Parade. Miałem przyjaciół didżejów, producentów. Wtedy grało się wszystko – puszczałem techno, 2Paca, Run-DMC. Ile ja siana zarobiłem na dedykacjach przy It's Tricky"! Na to mówiło się po prostu muzyka klubowa".

Rapowe imprezy zaczęły pojawiać się w Poznaniu pod koniec lat 90. Ich matecznikiem był słynny klub Eskulap, znajdujący się w budynku domu studenckiego Akademii Medycznej. Piętrowy, dysponujący dwiema scenami lokal był najbardziej znaną imprezownią i salą koncertową w mieście. Pojawiali się tam wykonawcy wszystkich gatunków; nierzadko zdarzało się, że na dole grano house, a na piętrze rap. Albo odwrotnie. Ale zanim lokalni słuchacze mogli pojawiać się na imprezach, na ich półki trafiały już legalne wydawnictwa poznańskich raperów. Pionierem był Peja, który do 2001 roku nagrał w składzie Slums Attack (przez pewien czas dzieląc się mikrofonem z Icemanem) cztery albumy. Wszystkie cieszyły się dużą popularnością w Wielkopolsce, ale reszta kraju nie była nimi aż tak zainteresowana. Przełom wieków to bardzo ciekawy czas. Czy była frustracja? Może nie, ale na pewno zmęczenie życiem bez celu i drogą donikąd. Wydaliśmy czwarty duży album, który miał dawać tendencję zwyżkową, a po wyjściu z RRX spadliśmy w zasadzie do II ligi – wspominał Peja w rozmowie z magazynem Freshmag.

Slums Attack.jpg
Slums Attack, II połowa lat 90., fot. fanpage Stare zdjęcia polskich raperów

Ogólnopolski, choć chwilowy, rozgłos zyskał Nagły Atak Spawacza, projekt ze stajni stacjonującego wówczas w stolicy Wielkopolski labelu RRX, którym kierował Krzysztof Kozak. Ale tam rap mieszał się z regularną zgrywą, przyciągając młodych słuchaczy koszarowym żartem i nieprawdopodobnym, nawet jak na standardy gatunku, stężeniem wulgaryzmów. Połączone siły Nagłego Ataku Spawacza i Pei zaowocowały słynnym numerem Antyliroy. I doczekały się nawet artykułu na pierwszej stronie Gazety Wyborczej. Nie chcemy powrotu cenzury. Ale i nie chcemy, by nasze dzieci słuchały faceta śpiewającego, że kogoś zabije czy zgwałci. Niezależnie, czy naprawdę chce, czy udaje, bo sądzi, że młodzi odbiorcy to kupią. No właśnie – kupią czy nie? Dziś, gdy dawne wartości przestały być mocnym oparciem, gdy zaciera się granica między dobrem a złem, wielu młodych ludzi może mylić prowokację obyczajową z wzywaniem do zła. Głos raperów z Poznania nie jest głosem buntowników, lecz kandydatów na mafiosów, którym imponuje brutalność – alarmowali Piotr Bratkowski i Wojciech Staszewski w tekście Rap i gwałt. Jak zareagowali Spawacze? Nadali swojemu kolejnemu albumowi dokładnie taki sam tytuł.

W zestawieniu z Warszawą, Śląskiem, a nawet – w latach 90. – Kielcami, Poznań był rapową drugą ligą. To zmieniło się jesienią 2001 roku, gdy Peja wydał swój przełomowy album Na legalu?. Wielka popularność płyty przyszła wraz ze wzmożoną rotacją utworu Głucha noc na radiowych i telewizyjnych playlistach, a Peja, którego szerokie audytorium poznało chwilę wcześniej z opowiadającego o polskim rapie dokumentu Blokersi Sylwestra Latkowskiego, stał się megagwiazdą.

Remik: Nie byłem fanem rapu. Ale jak zobaczyłem, że mój dawny sąsiad jest tak zaangażowany i idzie za nim coraz większa grupa fanów, to sam zacząłem się tym interesować. Rysiu był moim guru. Zresztą sam zasponsorowałem mu klip do Głuchej nocy; pamiętam, że dałem mu chyba trzy koła.

Peja pociągnął za sobą wielu młodych artystów jeszcze przed niespodziewanym sukcesem Na legalu?. Samo to, że na trackliście płyty znalazł się słynny posse cut I moje miasto złą sławą owiane z udziałem poznańskich i wielkopolskich raperów (wśród nich znaleźli się Mezo, Hans z 52 Dębiec i trio Ascetoholix), pokazało, że w lokalnym kotle bulgocze. Praktycznie jedynymi wielkimi nieobecnymi w utworze byli Gural i Kaczor z Killaz Group, co wówczas nie dziwiło nikogo; obaj byli mocno skonfliktowani z Peją.

W Poznaniu działo się dużo, tylko trudniej było się wybić. Może w Warszawie czy Katowicach było inaczej, tam hip-hop dobrze wystartował, działano wydawniczo. My mieliśmy mocne podziemie, ale nie było możliwości, żeby je pokazać. Faktycznie, sukces Na legalu? był przełomem. I w karierze Pei, który przecież wydał przedtem kilka legalnych albumów, a jednak mimo wszystko w odbiorze ogółu to były takie płyty na pół z podziemia, i przełomem dla części rapowego Poznania, który pokazał swoją siłę w I moje miasto złą sławą owiane” – opowiada Hans.

Underground Music Center. W skrócie UMC

Peja był tym jeżyckim dzieckiem z refrenu Staszica Story. Nie cieszą mnie już zasrane promienie słońca / Od czasu gdy śmierć zabrała mego ojca / Matka też umarła, jeszcze wcześniej niż on / Całe moje życie to jebane wielkie dno – rapował w Trudnym dzieciaku z drugiego krążka Slums Attack, Zwykła codzienność. Jego sąsiad dorastał w lepszych warunkach. Rodzina Remika była dobrze sytuowana; ojciec przyszłego wydawcy, Jerzy Łupicki, miał kilka sklepów w Poznaniu. Na takich jak on mówiono wtedy prywaciarze – od prowadzenia prywatnych działalności w czasach, kiedy prawie wszystko było państwowe – a w Wielkopolsce badylarze.

Ale na mieście Łupickiego znano przede wszystkim jako działacza sportowego i króla kibiców Lecha Poznań. To on podpisywał z ówczesnym wiceprezydentem Gdańska umowę o fuzji Olimpii Poznań i Lechii Gdańsk, której efektem był piłkarski klub Lechia/Olimpia Gdańsk, przedziwny twór, grający w najwyższej klasie rozgrywkowej w sezonie 1995/1996.

Remik: Nie ukrywam, że szacunek, jakim tata cieszył się w Poznaniu, wiele razy mi pomógł. To czasy, w których ciężko było zorganizować sobie koncert bez tak zwanych pleców.

Łupicki senior nie angażował się w działalność muzyczną, ale... jakby nie patrzeć, to on był jedną z pierwszych osób, które położyły podwaliny pod UMC, a później My Music.

Remik: A jeszcze na początku ŁupPlastMagic. Łup – wiadomo, od nazwiska. Plast, bo firma była zarejestrowana na mojego tatę, produkującego wówczas plastikowe zabawki. A Magic – od ksywy mojego wspólnika, DJ-a Magica. Tak nazywała się moja pierwsza działalność.

DJ Magic był w latach 90. dobrze kojarzoną postacią klubowego Poznania. Poza graniem – z Remikiem poznali się za konsoletą – prowadził agencję artystyczną Magic, specjalizującą się w organizowaniu eventów, od pokazów mody, przez imprezy, po koncerty. Stał m.in. za pierwszą polską trasą Scootera. Jego doświadczenie w produkcji imprez okazało się kluczowe.

Miałem naprawdę sporo znajomości. A to były czasy, gdy nie zorganizowało się czegokolwiek w Arenie (wybudowana jeszcze w latach 70. największa hala sportowo-widowiskowa w Poznaniu – przyp.red.) bez dogadania się z dyrektorem. No i od lat prowadziłem działalność gospodarczą, Remik jeszcze nie chciał brać wszystkiego na siebie. Nawet po znajomości nie dostalibyśmy Areny, gdy firma miała trzy miesiące. Nie załatwilibyśmy zgody policji, Sanepidu – wspomina Magic.

Po co była im Arena? Po to, by zorganizować pierwszy festiwal rapowy w Polsce. New Yorker Hip Hop Festiwal odbył się 12 kwietnia 2002 roku. Na scenie pojawili się Slums Attack, WWO, Abradab i Gutek, Fenomen, Włodi, Pono, Ascetoholix, Owal, Lajner i Hans, a za prowadzenie odpowiadał obiecujący debiutant z Łodzi – O.S.T.R.

Remik: Ideą festiwalu zaraził mnie mój sąsiad Peja. Ze Staszica był także mój drugi wspólnik, Urban. Line-up ułożył Rysiu, od A do Z. Ja tych raperów w ogóle nie znałem, on mi o wszystkich opowiedział. I miał do nich kontakty. Mówił: są dobrzy, dawaj ich na plakat. Co miałem mu nie wierzyć (śmiech). Umowy podpisywaliśmy już na miejscu, na backstage'u.

Urban, czyli Dominik Urbański, działał w UMC, a później My Music do 2015 roku, kiedy sprzedał Remikowi swój mniejszościowy pakiet udziałowy. Pomimo kilku prób nie udało nam się z nim skontaktować.

Doniu Liber 2002 - live.jpg
Ascetoholix, 2022, fot. archiwum zespołu

Dość ważną postacią w początkowym okresie działalności firmy Remika był Hirek Wrona. Wtedy w dalszym ciągu kojarzony przez masy jako gospodarz kącika muzycznego w Teleexpressie. Mało kto wiedział, że Wrona jest mocno powiązany ze środowiskiem rapowym, stąd jego udział w filmie Blokersi był dla wielu zaskoczeniem. Tymczasem Łupicki konsultował się z dziennikarzem, bo wiedział, że jego doświadczenie może mu pomóc.

Doradziłem im, jak dokładnie ułożyć line-up, zbudować napięcie. Wiele lat wcześniej pracowałem w Anglii i tam poznałem takiego gościa, nazywał się Charles Alexander – miał audycje jazzowe w BBC 1, organizował koncerty. I nauczył mnie, jak się buduje festiwale. Żeby słuchacz był od początku do końca zainteresowany. A oni byli fajną ekipą, Remika poznałem przez wspólnych znajomych, Urban pracował przedtem jako technik w firmie nagłośnieniowej Gigant, z którą zrobiłem wiele imprez. Zresztą przy trzeciej edycji festiwalu pomogłem im załatwić sponsora, firmę Maspex, producenta napojów Tymbark – mówi Wrona.

Remik: Finansowy sukces UMC napędziły festiwale. Chociaż akurat ten pierwszy się nie wyprzedał, na New Yorkera przyszło bodaj 3400 osób.

Wrona doradzał Łupickiemu także przy otwarciu pierwszego skoncentrowanego wyłącznie na rapie sklepu muzycznego w stolicy Wielkopolski. Underground Music Center powstał latem 2002 roku na poznańskiej Wildzie. Wyglądał jak marzenie diggera – piwnica wypełniona płytami. Bez hip-hopowej odzieży, która wciąż była modna na ulicach. Bez innego merchu. Tylko muzyka. Bardzo szybko Underground Music Center stał się miejscem spotkań lokalnego rapowego środowiska. I poznańskich dziennikarzy, których Remik zapraszał na rozmowy z raperami. Przedstawiciele mediów mogli też po znajomości... przegrywać co bardziej atrakcyjne płyty.

Kiedyś Remik zadzwonił do redakcji i powiedział: otworzyłem sklep z rapowymi płytami, może napisałbyś o tym artykuł? Ja go przedtem nie znałem, ale z takich spotkań często rodzą się fajne tematy. Wpadłem, pogadaliśmy, poznałem jego, Urbana i Magica, artykuł powstał – wspomina Marcin Kostaszuk, ówczesny dziennikarz Głosu Wielkopolskiego, dziś zastępca dyrektora poznańskiego Wydziału Kultury. Oni chcieli, żeby wykonawcy przyjeżdżali do nich przy okazji premier. I taką okazją była wizyta Ostrego po wydaniu Tabasko. Wyglądał jak lekkoatleta – wysoki, szczupły, cały czas uśmiechnięty. Chciałem zrobić z nim wywiad, to rzucił, że spoko, ale bez blanta nie rozmawiamy. Ja nie paliłem, ale jakoś się dogadaliśmy (śmiech). Bardzo miły gość.

Remik: Przez sklep przewijało się mnóstwo ludzi. Cała poznańska scena rapowa. Ludzie przynosili mi swoje demówki, a ja pomyślałem: a może zacząć wydawać płyty? Nie kalkulowałem. To znaczy kalkulowałem: liczyło się dla mnie tylko to, żeby nie stracić (śmiech).

Jechaliśmy przez miasto Seatem Alhambrą: Remik, Urban, ja. I chłopaki pytają: jak myślisz, jest w ogóle sens wydawać płyty? Wahamy się, czy iść w to, czy zostać przy sklepie – opowiada Doniu, współzałożyciel Ascetoholix.

Nie tylko blokersi

W oczach reszty kraju sytuacja na poznańskiej scenie przełomu wieków wyglądała tak, że był Peja, potem Killaz Group, którzy zadebiutowali w 1998 roku nielegalem Prawdziwość dla gry, i długo, długo nic. Ale wchodzący w skład Killaz Group Gural i Kaczor mieli dla wielu zbyt kontrowersyjny wizerunek. Dziś bandany i biżuteria nie byłyby żadnym problemem, wtedy zarzucano im zbyt mocne kopiowanie amerykańskich wzorców, nazywano białymi murzynami. To o tyle ciekawe, że nie mówimy o gościach z pierwszej łapanki, a raperach, którzy już od pierwszych płyt prezentowali wysokie umiejętności. Talent Gurala do językowej ekwilibrystyki Polska poznała szerzej przy okazji debiutu K.A.S.T.A. Składu i brawurowej zwrotki w singlowej Wrocławskiej Premierze. To i tak nie pomogło w odczepieniu łatki bananowców, jaką Killazom nadała część poznańskiej sceny rapowej.

killaz.jpg
Kliiaz Group fot. archiwum zespołu

Aspiracje do wyjścia z podziemia zgłaszało też kilku innych raperów. Mezo zaczynał pod szyldem Lajner, wydając dwa nielegale: Mezo (2000) i Słowem (2001). Tym ostatnim na poważnie zainteresowała się wrocławska oficyna wydawnicza Mia100, która chciała wydać materiał. Ostatecznie do tego nie doszło.

Robiłem coś innego, ale byłem akceptowany przez poznańskich raperów – wspomina Mezo, który od początku kariery grał dużo lżejszy rap niż jego lokalni koledzy po fachu. Nie czułem się źle w tym otoczeniu. Dlatego długo wydawało mi się, że skoro mam umiejętności, to nie mam czego się bać. Jeśli jesteś ich pewny, jeśli masz zajawę, znasz kulturę, środowisko, historię rapu, to się obronisz.

Na początku lat zerowych Mezo poznał się z członkami pochodzącego z podpoznańskich Obornik składu Ascetoholix.

Mezo: Na pewno oni sami się ze mną skontaktowali. Wydaje mi się, że przez Gadu-Gadu. Chodziło o zaproszenie do numeru Fama, który miał pojawić się na ich płycie Nazwij to sam”.

Woziliśmy płyty do Poznania, gdzie w sklepie Pro CD, wtedy Underground Music Center jeszcze nie istniał, spotykała się śmietanka podziemia. I tam, zanosząc swoje pierwsze materiały, trafiliśmy na nielegale 52 Dębiec, Owala, Lajnera. Brałem do ręki ich albumy, szukałem kontaktu i dzwoniliśmy do siebie, żeby się poznać i spotkać. O ile pamiętam, tak właśnie było z Mezo, wtedy jeszcze używającym ksywki Mejger – opowiada Liber, tworzący z Doniem i Krisem Ascetoholix.

To zespół z wyjątkową jak na tamte czasy historią. Udało im się przebić, choć nie wpisywali się w nieformalny stereotyp, jaki wisiał nad rozwijającą się wówczas krajową sceną rap. Nie wychowały ich blokowiska, a małe miasteczko. Nie studiowali w mitycznej szkole życia, ale na uczelniach. Do tej pory wszystkie zespoły, które trwale zaznaczyły swoje istnienie na polskiej scenie hiphopowej, pochodziły z miast dużych i największych. Nic w tym dziwnego – mieszkańcom wielkich miast łatwiej znaleźć pracę, łatwiej realizować marzenia, łatwiej też uzyskać dostęp do nagraniowego studia i płytowego kontraktu. Wiedząc to, wiele składów z mniejszych miejscowości poddaje się już na starcie. Ale nie Doniu, Liber i Kris z Ascetoholix, którzy dzięki pracy i determinacji już wkrótce zobaczą swój album A na sklepowych półkach – pisali jesienią 2001 roku na łamach magazynu Klan Igor Pudło i Tymon Smektała.

Kostaszuk: Ascetów poznałem tak, że sam się do nich odezwałem, jeszcze przed tym, jak dołączyli do UMC. Podjechali po mnie jakimś starym maluchem, a Doniu rzucił dla jaj: to teraz zobaczysz, jak się bujają raperzy. I pojechaliśmy do jego domu w Obornikach, gdzie na dole była pralnia przerobiona na studio nagraniowe.

Asceytoholix sesja 2002.jpg
Ascetoholix, 2002, fot. archiwum zespołu

Swoją drogą jego wywiad dla Głosu Wielkopolskiego dość dobrze oddaje warunki, jakie w pierwszych latach kariery były codziennością Ascetoholix. Moja rodzina ma domek, w którym zbudowaliśmy studio. Dostałem spiżarnię, zaadaptowałem dwa pomieszczenia w piwnicy, między którymi wykuliśmy dziurę w ścianie – na reżyserkę. Tak jest z hip-hopem – wszystko zaczyna się od maksymalnej prowizorki – mówił w nim Doniu.

Kostaszuk: Potem odwiedziłem go jeszcze kilka razy. Wtedy zawsze nosiłem w plecaku masę różnych płyt. Raz poprosiłem, żeby w ciemno wylosował jakąś i zrobił z niej bit, a ja mu zmierzę czas. Pogmerał, wyciągnął płytę zespołu Negatyw, przesłuchał początki utworów, wybrał jeden, chwilę pomyślał i w 12 minut miałem bit wypalony na płycie. Tego naprawdę dobrze się słuchało! Byłem pod wrażeniem jego warsztatu.

Ascetoholix, podobnie jak Peja, pokazali się reszcie Polski dzięki Blokersom. Ich numer Już dawno trafił na ścieżkę dźwiękową filmu.

Liber: Raz w tygodniu robiliśmy zrzutę, żeby połączyć się przez modem z internetem. Weszliśmy, siedzimy w piwnicy, dłubiemy i nagle znalazłem ogłoszenie, że Sylwester Latkowski szuka ludzi do filmu z Peją. Mówimy sobie Blokersi? Trochę nas to dyskryminuje, bo nie jesteśmy z bloków, a też robimy rap. Powiedzmy coś o tym, to nie jest tylko muzyka bloków. Możesz nagrywać ją, gdziekolwiek mieszkasz. I napisaliśmy. Dzień później około południa dzwoni Latkowski i mówi: biorę was. Z ogłoszenia!

Podczas realizacji klipu do Już dawno ich ówczesny wydawca, Camey, nieomal podpalił członków zespołu. Reżyserska wizja zakładała, że Ascetoholix będą rapować w płonącym kręgu, dlatego rozlano benzynę i podłożono pod nią ogień, którym niespodziewanie zajęły się ich ubrania. Stójcie, zapłacę za ciuchy! – miał krzyczeć Camey do uciekających w popłochu raperów, niepocieszony, że zmarnowała się dobra scena do klipu.

Ascetoholix afterparty Blokersi.jpg
Ascetoholix, afterparty po premierze filmu "Blokersi", rok 2001. fot. archiwum zespołu

Liber: A jeszcze poprzedni teledysk nagrywaliśmy tak, że pożyczyliśmy od sąsiada kamerę VHS, ustawiliśmy ją na stosie cegieł i włączyliśmy. Ten sąsiad chyba nawet chciał od nas kaucję, bo bał się, że zepsujemy.

Doniu: Byliśmy potem na premierze Blokersów w poznańskim kinie Pałacowym. Dla nas to było zderzenie takiego małomiasteczkowego zespołu z warszawskimi artystami, z Ostrym, z Leszkiem Możdżerem. Szok. Zrozumieliśmy, że możemy uczestniczyć w czymś bardzo ciekawym. I już nie ma opcji, żeby się cofnąć.

Najpiękniejszy kredyt w życiu

Podobno każdy z Dębca to przestępca. Hans przestępcą nie był, ale od dziecka wychowywał się właśnie tam, na robotniczej dzielnicy Dębiec. Jego rap był dużo bardziej surowy niż Ascetoholix czy Meza. Ba!, był nawet mocniejszy od Slums Attack. Wydana w 2000 roku Najwyższa instancja to klasyczne, polskie rapowe home recording tamtych czasów. Wzorzec tego, jak wówczas brzmiały nielegale z ulicznym rodowodem.

Kostaszuk: Był bardzo, bardzo ciekawym człowiekiem, zresztą dalej nim jest. Ktoś, kto słuchał jego wczesnych numerów, mógł pomyśleć, że to groźny typ, ale Hans był naprawdę sympatyczny. Świetnie rapował, tego szczekliwego flow nikt nie był w stanie podrobić.

Hans: Najpierw poznałem się z Urbanem, który był bardziej takim satelitą, w ciągłym ruchu, bliżej miejsca akcji i artystów. Remik kojarzył mi się z częścią biznesową, Urban z całą resztą. Potem spotkaliśmy się w pełnym składzie w piwnicy na Wildzie. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że nagrałem album, ale nie parłem do tego, żeby go wydać za wszelką cenę. Dałem go tylko do T1-Teraz za pośrednictwem Pei i Wiśni (raper współtworzący wraz z Peją zespół Ski Skład – przyp. red) oraz właśnie Remikowi i Urbanowi. Im się spodobało, ale bez wielkiego entuzjazmu, nie byłem ich pierwszym wyborem, czekałem cierpliwie na swoją kolej. Tam zresztą był ciągły ruch. Ludzie znosili im swoje demówki, a Remik z Urbanem prowadzili sklep, robili festiwale i przygotowywali się do założenia wytwórni. I jeden, i drugi potrafili równocześnie rozmawiać przez dwa telefony naraz. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Ale nie Hans, nie Mezo i nie Ascetoholix byli tymi, których album zainaugurował działalność UMC Records, bo taką nazwę przyjęło nowopowstałe wydawnictwo. Szlaki przetarł im Owal, działający przedtem w poznańskim podziemiu – najpierw z niejakim Vektorem (składy Przystanek 75 i Emcedwa), a potem już solo, jako Owal/Emcedwa. Jego nielegal Samo życie ujrzał światło dzienne w 2000 roku. Pierwsza oficjalna płyta Rapnastyk ukazała się dwa lata później, 18 listopada 2002 roku. To jedna z najważniejszych dat w historii UMC Records.

Remik: Ja na to wziąłem 5 tysięcy kredytu studenckiego. Najpiękniejszy kredyt w życiu! Nawet specjalnie zapisałem się na studia, żeby go dostać. I za tę piątkę wytłoczyliśmy płyty Owala.

Wrona: Remik spytał mnie, czy wiem, jak wydać album, bo on ma takiego kumpla ze Staszica, Owala. Ja mu powiedziałem, jak się zakłada firmę, co się robi, bo miałem za sobą pracę w Poltonie, założyłem też label B.E.A.T. Records. Znałem wszystkie sprawy związane z administracją, kwestie prawne. Remik mówi: OK, mam album, muszę go sprzedać. Skontaktowałem go z szefem sprzedaży z Sony i on przyjął UMC do dystrybucji.

Remik: Hirek nam mocno pomógł, załatwił dystrybucję w Sony i najważniejszą rzecz mieliśmy z głowy. Co prawda z perspektywy czasu to była dystrybucja na bandyckich warunkach. Podpisaliśmy umowę, chociaż dostawaliśmy niski procent ze sprzedaży. Z tego ni ma pinindza – denerwowałem się.

Kostaszuk: Oni bardzo wierzyli w lokalnych raperów, chcieli ich wydawać i promować. Na pewno dla Remika bardzo ważna była opinia Pei. Rysiek ze względu na swoją pozycję i wiedzę był dla reszty poznańskiej sceny mentorem. Ta wiedza była niewiarygodna. A UMC wydawali muzykę dla funu. Nie było w nich ani grama kalkulacji.

Remik: Jakby wtedy Rysiu, który był podpisany z inną wytwórnią, powiedział, że chce mieć udziały w firmie, to do dzisiaj bylibyśmy wspólnikami.

12 miesięcy wcześniej zakładali firmę i jedyne, co planowali, to zalążek rapowego festiwalu. Ale pod koniec 2002 roku współtwórcy UMC Records mieli już na koncie dwie wielkie imprezy (kwietniowy New Yorker Hip Hop Festiwal i odbywający się we wrześniu Bless Da Mic, który okazał się ogromnym sukcesem; bilety kupiło ponad 6000 osób, a poznańska Arena pękała w szwach), prowadzili sklep muzyczny, do sklepów trafił też pierwszy album sygnowany logo ich wytwórni. Kolejny rok zapowiadał się jeszcze mocniej, w planach były oficjalne debiuty Meza i 52 Dębiec oraz pierwszy krążek Ascetoholix wydany przez UMC. Wyglądało na to, że 2003 będzie gorący.

Ale nikt wtedy nie przypuszczał, że aż tak gorący.

Raperzy wyklęci

Według Wikipedii termin hip-hopolo wymyślił Paweł Sito, wieloletni dziennikarz muzyczny, dyrektor kultowej Radiostacji, aktualnie kierujący internetową Radiospacją. Miał użyć go jednak w odniesieniu do Norbiego, K.A.S.Y. i innych gwiazdorów lat 90., którzy grali pop, ale z rapowymi wstawkami.

W jednym z „Newsweeków” faktycznie użyłem terminu hip hop polo. Powiedziałem wtedy, że nie lubię wyrobów hiphopolopodobnych, nieautentycznych. I rzeczywiście chodziło o tych artystów – potwierdza nam Sito.

Ale już Hirek Wrona uważa, że pomysłodawcą tego określenia był Funky Filon, który zapisał się w historii polskiej muzyki nieśmiertelną Małą Chinką.

Na debiutanckim albumie Filona Autorytet, który wyszedł w 2000 roku, znajduje się utwór Hiphopolo. Moim zdaniem to tam po raz pierwszy pojawiła się ta nazwa – twierdzi Wrona.

Jeszcze inną teorię ma Remik Łupicki. To on odpowiadał za wysyp utworów, do których przylgnęła ta metka.

Ja nawet wiem, kto wymyślił to hip-hopolo, ale chyba nie chcę już tego wyciągać. Pamiętam mój telefon do tej osoby – nie było miłej gadki. Bardzo przeżyłem tę nagonkę, rany były głębokie. Ja nie uważałem, że my coś źle robimy, przeciwnie – byłem pewien, że jesteśmy lepsi od reszty rapowej sceny. Bo to nas grają w radiu i telewizji, bo to my zdobyliśmy popularność.

Co sprawiło, że obiecujący newcomerzy z UMC Records zostali odrzuceni przez rapowe środowisko? Po latach wydaje się, że... dobór singli. Szefowie labelu zawsze zostawiali swoim artystom wolną rękę w wyborze tych kawałków, które mają promować ich albumy. I tak się złożyło, że Mezo, Owal czy Ascetoholix postawili akurat na najbardziej przebojowe, najlżejsze utwory – Aniele, Żeby nie było, Pełen pokus, Suczki... Numery, które nie do końca odzwierciedlały to, jak brzmią całe płyty. Gdy dziś słucha się Mezokracji, to o wiele bardziej reprezentatywny wydaje się tytułowy utwór (który, swoją drogą, też został singlem) niż najbardziej znane Aniele. Podobnie z Apogeum Ascetoholix czy solowymi albumami jego członków. Wyłamał się tylko Hans, wrzucając na pierwszy ogień mocne, agresywne Konfrontacje. Odniosły sukces, ale nie aż tak wielki, jak nagrany wspólnie z Doniem i Krisem To my. Oba kawałki promowały Poznański czerwiec, debiutancki krążek Pięć Dwa Dębiec.

Hans: Oni wydali Poznański czerwiec ze względu na single, tak mi się przynajmniej wydaje. Czuli potencjał w Konfrontacjach i To my, najbardziej w To my. Trzeba oddać że cierpliwie czekali i mogłem najpierw zaprezentować album po swojemu, zrobiliśmy klipy do Kto?”, 52 i GP oraz przede wszystkim do Psa – który uważam za najważniejszy utwór z tego albumu – zanim radiowy singiel To my mógł zaistnieć w eterze. Płyta była jaka była, zebrała druzgocące recenzje (śmiech). Ile można słuchać tej ulicy? Ale ludzie zdecydowali inaczej. Najczęściej singiel to ten numer, który ma szanse być w radiu, bo jest gładki, wesoły. Inaczej odbierasz kawałek To my, kiedy masz kontekst całego albumu, inaczej w oderwaniu od płyty. Album to była brudna socjologia, To my – socjologia przy flaszce. Obie socjologie zaskakująco dobrze przetrwały próbę czasu.

Bravo hans Doniu Kris.jpeg
Skan z magazynu Bravo, rok 2004

Potężny hejt na raperów z UMC zaczął się w drugiej połowie 2003 roku, już po wydaniu Apogeum Ascetoholix, Mezokracji Meza i Poznańskiego czerwca Pięć Dwa. Punktem zapalnym były – tak przynajmniej wydaje się po latach – single Aniele Meza oraz Suczki Ascetoholix. I ich ogromna popularność.

Remik: Powiem ci coś, o czym naprawdę mało kto wie. Kiedyś Mezo grał w Tropsie (legendarny studencki klub przy poznańskim rondzie Rataje – przyp. red). I był tam pewien słynny raper, z powodzeniem działający do dziś, który sam zasugerował mu wybór tego kawałka na singiel. A później był jednym z tych, którzy najmocniej nas opluwali.

Mezo: Faktycznie, było coś takiego, powiedział, że spoko nuta (śmiech). Ale to nie dlatego zdecydowałem się na ten singiel. Nie uważam, że to jest jakaś wybitnie dobra piosenka. Słuchałem Willa Smitha, jarałem się i wiedziałem, że tam jest żart. Jak ktoś nie chwyta przymrużenia oka w Aniele, to ma złą wolę. A mam też wiele innych, dużo poważniejszych numerów. Po latach kurz opadł, ale mam świadomość rysy na wizerunku. Dla fanów prawdziwego rapu, czymkolwiek by był, przez to Aniele pewnie nigdy nie będę wiarygodny.

Liber: Płyta Apogeum, z której pochodzą Suczki, to jest nasz najlepszy album. On ma mało wspólnego z tym utworem. Zdefiniował ją singiel, który był odmieńcem. Tylko że podczas wyboru wszyscy klepali nas po plecach. Zróbcie, jest super. Dopóki numer nie przeobraził się w potwora, który zaczął nas zżerać, to nikt się nie czepiał. My zrobiliśmy Suczki na kolanie, a potem nagle przejęły je kluby, wesela i ludzie niezwiązani z rapem. Przecież pierwszym singlem były melancholijne Plany. Ale o tym już się nie pamięta. Wszyscy postrzegają Apogeum przez pryzmat Suczek.

Doniu: My przez te single sami ukręciliśmy na siebie bicz.

Ale ich piosenki nie schodziły z rotacji w rozgłośniach radiowych i telewizjach muzycznych. Cała Polska nuciła: Dziewczyno, jak wino uderzasz do głowy czy: Ej suczki, my znamy wasze sztuczki. Raperzy z UMC zostali wręcz zasypani propozycjami koncertowymi, choć nie zawsze występy na żywo bywały dla nich bezpieczne.

Doniu: Trafiały się okropne sytuacje. Jakaś chora agresja na koncertach – ludzie tną ci opony, rzucają jajka na scenę, pod nią kordony policji. Ktoś zadzwonił w nocy do mojej matki i mówi, że zginąłem w wypadku.

Mezo: Były takie koncerty, że z widowni celowano mi w głowę kamieniami. Myślałem – co za perfidia, przecież oni mogą mnie zabić. Z reguły było tak, że 99% ludzi bawiło się świetnie, ale przychodziła jakaś mała grupka hejterów i potrafiła sterroryzować całą resztę. Próbowałem z nimi rozmawiać, zapraszałem na wspólny freestyle. Potem już ignorowałem krzykaczy.

Liber: Czasem braliśmy na koncerty znajomych oprychów, żeby bronili nas przed agresorami, którzy chcieli nas bić.

Doniu: Trochę bolała krytyka środowiska, ale gdzieś w tym wszystkim miałem satysfakcję. Że robię rzeczy, o których inni tylko śnią. Wiesz, kto z polskich raperów miał jako pierwszy wywiad w New York Times? Nie Mata ani Taco, tylko my z Mezo i Peją, w 2002 roku. Gdy studio Warner Bros dzwoniło z prośbą o najbardziej rozpowszechniany utwór w mp3 z Europy Wschodniej, prosili o Skarby, aby wykorzystać je w filmie z Georgem Clooneyem.

NYTimes (1) Doniu Peja Dj Decks Mezo.jpg
Skan artykułu z New York Times, rok 2002

Liber: Zachłysnęliśmy się, człowiek wierzył, że to jest fajne. Staliśmy się gwiazdami rozgłośni. Wszędzie leciały nasze numery – Żeby nie było, Pełen pokus, Suczki, Aniele... A rap zawsze był alternatywą do radia. I przez nas nagle stał się ogólnodostępny. O kurwa, co tu się dzieje, oni poszli za daleko, odcinamy się od nich. I tak zostało nam niewielu kolegów wśród raperów. A przecież my jako Asceci kładliśmy nacisk na melancholię. Jakbym miał wymienić te wesołe kawałki, to u mnie Suczki, Aniele i to wszystko.

Remik: Jak nie wiesz, o co chodzi – chodzi o pieniądze. Popularność artystów UMC powodowała to, że zapraszano ich na koncerty. A czas nie jest z gumy. Jeśli oni zagrali koncerty – to ktoś inny nie zagrał. Nagle zaczęli przejmować rynek koncertowy i radiowy, za którymi idą pieniądze, co wkurwiło środowisko. Ja bym się nie doszukiwał większych spisków. Że byliśmy niehiphopowi. Nie, chodziło o pieniądze. Po 20 latach trzeba to powiedzieć. Do mnie ci hejtujący raperzy sami potem pisali: Remik, załatwisz mi granie w radiu?

O co nie było łatwo na początku lat zerowych. Właściciele UMC Records własnymi rękoma zbudowali listę kontaktów. Kiedy ktoś dzwonił do nich z prośbą o wysyłkę singla – brali od niego telefon i adres mailowy. Szybko stworzyli potężną księgę z kilkoma setkami kontaktów. Później sami odzywali się do dziennikarzy z kolejnymi nowościami. Nieco inaczej było z teledyskami, bo stacje muzyczne można było policzyć na palcach. Klipy artystów UMC były w nich regularnie grane, choć tajemnicą poliszynela pozostaje fakt, że raperzy – zresztą podobnie jak inni polscy wykonawcy, których teledyski prezentowano na antenach – nie dorobili się na tym wielkich pieniędzy. I to mówiąc bardzo eufemistycznie. Trafiały się za to propozycje reklamowe, do których wówczas polski rap podchodził bardzo ostrożnie.

Mezo: Dzisiaj nikt nie ma z tym problemu, ale wtedy... Odmawiałem, bo bałem się reakcji środowiska. I po prostu nie podobały mi się propozycje. Dzisiaj ci, którzy stoją za komunikacją marek, są świadomi tego, czym jest rap. Często to ludzie, którzy się na nim wychowali. A wtedy nikt nie kumał tej kultury. Mieliśmy być jak małpy w ZOO. Jesteś raper? To załóż czapkę do tyłu i powiedz: yo!

Hans: Zaprosili mnie do jakiegoś infantylnego programu dla młodych hiphopowców, który finalnie i tak się nie ukazał. Miałem być jurorem oceniającym m.in. dzieciaków, które kręcą jointa na czas. Od razu odmówiłem.

Sami przeciwko wszystkim

Hejt ze strony części słuchaczy to jedno. Ale nie było dotąd w polskim rapie artystów, których tak mocno krytykowali ich koledzy po fachu. Nierzadko poświęcając ludziom z UMC Records całe piosenki.

Największym echem odbił się beef Meza z Mesem, który rozpalił słuchaczy w 2004 roku. Panczlajner był zresztą jednym z niewielu polskich dissów, który doczekał się własnego teledysku. Mezo odpowiedział w nim na wersy Mesa i Numera Raza, którzy zaczepiali artystów UMC w numerze Rok później, pochodzącym z drugiej części Kodexu, płyty producenckiego duetu White House. Ktoś chce mieć to imię, ale on to przeszłość / To jakbyś rozdzielał syjamskie bliźnięta / Ale Mes to ten typ w niedziele i święta / W tygodniu tę ksywę Piotrek ma / I nie chowaj się w liściach, bo ja dotrę tam – nawijał Mes, nawiązując zarówno do teledysku Aniele (gdzie w jednej ze scen Mezo wyskakuje ze sterty liści), jak i... mocnego podobieństwa ksyw Mes i Mez. Ta druga była przez pewien czas używana przez Mezo.

Mezo: Chodziła plotka, że pokłóciliśmy się we Wrocławiu na koncercie Bahamadii. Ja nawet nie pamiętam tego spotkania. Bahamadia zaprosiła trzy osoby do freestyle'u, zgłosiłem się i jechaliśmy na scenie. Dopiero po fakcie dowiedziałem się, że obok mnie rapował Mes. Nie rozpoznałem go. Ja byłem wtedy Mez i nawet częściej się posługiwałem tą ksywą. On się wkurzył, kiedy to zaczęło być głośniejsze medialnie, podobno ludzie się śmiali. Teraz nawet go rozumiem.

Numer Raz nie atakował w swojej zwrotce Meza, a świeżo podpisany z Cameyem Trzeci Wymiar, którzy w kawałku Piętnastu MC's mieli linijkę: Nasz as, numer raz, dali mu majka, a tu kwas. Czy chodziło o warszawskiego rapera, czy po prostu o niezidentyfikowanego MC z numerem jeden – nie wiadomo, bo i sam tekst miał formę wyliczanki. Ale sam zainteresowany zareagował. Numer Raz, nie piętnaście / Nie wydaje mi się, żebyś znał mnie – rapował w Roku później. Numer Raz, jeśli umiesz, zrób dobry numer raz / Zresztą oszczędzę ci większych szykan, jedna rzecz, zawsze byłeś cieniem Tedzika w Trzyha – mocno kontrował w Panczlajnerze Mezo.

I Mes, i Numer odpowiedzieli, ale Mezo wdał się w beef tylko z tym pierwszym.

Mezo: Cieszę się z beefu, ale PR-owo pewnie wolałbym mierzyć się z kimś słabszym niż Mes. Jakbym trafił tylko na takiego Numera, to myślę, że wygrałbym w cuglach i miałbym więcej respektu. Wchodząc w konflikt z Mesem wiedziałem, że to gość, który jest bardzo dobry. Ale mówię – trudno, rywal wyznacza poprzeczkę. I był beef, z którego ja jestem zadowolony. Zrobiliśmy swoje. Zapisaliśmy się w historii polskiego rapu. Potem nawet się ze sobą pobiliśmy, ale parę lat temu Mes zadzwonił do mnie i zaprosił na plan swojego klipu Odporność, tego, w którym leży w trumnie. Ostatecznie nie pojawiłem się w teledysku, ale pogadaliśmy i zakopaliśmy topór wojenny. Nie ma między nami złej krwi.

Ale artystów UMC Records atakowali także inni raperzy: O.S.T.R. (utwór Odzyskamy hip-hop), Pokahontaz (Za szybcy się wściekli), Vienio i Pele (Straciłeś wątek), Pezet (Kilka lat później) czy Firma (Wirus HIV hopolo). To Firma z Krakowa, nie zjebana drużyna, kto pierdoli hip-hopolo, niech się z nami trzyma – grzmieli członkowie ulicznego składu.

Po latach ludzie z UMC przyznają, że najbardziej zabolała ich reakcja lokalnego środowiska. Zwłaszcza człowieka, który pomógł im wyjść z podziemia, by potem ich skrytykować.

Remik: Peja... Tak, bolało. Chyba najmocniej. Po latach dogadaliśmy się, zresztą dziś dystrybuujemy płyty Rysia. Ale bywało ciężko.

Mezo: Myślałem, że akurat jego to nie ruszy, bo się znaliśmy. Myliłem się.

W 2005 roku Peja i DJ Decks byli gośćmi audycji Bless Da Mic, prowadzonej przez Meza w poznańskim radiu RMI FM. Coś, co miało być zwykłym wywiadem, przerodziło się w atak na UMC Records i Meza, który był tak zaskoczony, że zwyczajnie zabrakło mu słów przed mikrofonem. Nawet nie wiem, co ja tu, kurwa, robię – rzucił w połowie Peja, płynnie przechodząc do wyśmiewania organizowanego przez policję koncertu w Sosnowcu, na którym pojawił się Mezo.

Mezo: Przed wejściem na antenę zachowywał się inaczej, a kiedy tylko włączył się mikrofon, zaczął grać jak polityk. Byłem w szoku. Po tym wywiadzie stwierdziłem, że nie będę łączył dziennikarstwa z rapem. Będąc raperem, jesteś graczem, wchodzisz w wizerunek, a dziennikarz musi patrzeć na wszystko szerzej. Nie gadaliśmy nigdy o tym z Peją. To znaczy, gadaliśmy wielokrotnie, kiedyś spotkaliśmy się na rodzinnej imprezie u Remika. Ale nigdy nie wrócił do tego tematu.

Najmocniej obrywało się Mezo, Owalowi, raperom z Ascetoholix i Jeden Osiem L, płockim debiutantom ze stajni UMC Records, którzy na przełomie 2003 i 2004 roku podbili rozgłośnie radiowe singlem Jak zapomnieć. To był największy hit w historii poznańskiej wytwórni. Także sprzedażowy – album Jeden Osiem L Wideoteka rozszedł się w blisko 60 tysiącach egzemplarzy. Ale płocczanie szybko opuścili UMC Records, zasilając szeregi Universal Music Polska. Nie udało im się powtórzyć sukcesu Wideoteki, której sprzedaż pociągnął de facto jeden singiel. Co ciekawe – to pierwszy rapowy album, który trafił na szczyt zestawienia OLiS; jedynkę zaliczyli 26 kwietnia 2004 roku.

Ale cięgi zgarniali też twórcy, którzy nie mieli w swoim dorobku tak przebojowych singli, jak Aniele czy Suczki, ale skoro wydawali w UMC, to automatycznie znajdowali się na cenzurowanym. Rykoszetem dostawali zwłaszcza Hans i Duże Pe. Obecność tego ostatniego w katalogu wytwórni uchodziła za kontrowersję; Duże Pe był jednym z bardziej znanych podziemnych przedstawicieli rapowej Warszawy, której gwiazdy dość otwarcie przejeżdżały się po jego nowych kolegach z UMC.

Labeli, które wchodziły w wydawanie rapu nie było wówczas zbyt wiele, a te, które to robiły i budziły jakiekolwiek zaufanie, wcale jakoś entuzjastycznie nie rozglądały się po podziemiu za nowymi talentami. Nie nastawiałem się na tą czy inną wytwórnię, chciałem po prostu gdzieś wypuścić swój album. Odzywałem się do różnych ludzi, myślałem o Asfalt Records, spotkałem się w tej kwestii z Tytusem, ale finalnie nie zdecydował się, żeby mnie zakontraktować. I nagle pojawiła się propozycja z UMC. Wiem, że nie tylko Peja podpowiadał Remikowi artystów, ale również Mezo. Nie pamiętam jak przecięły się nasze ścieżki, chyba zaczęło się od wspólnego featuringu na nielegalu Prezesa. Później dograłem Mezowi featuring na jego debiutancką płytę – swoją drogą, do dzisiaj ta zwrotka całkiem dobrze się broni. Kilka chwil wcześniej, za sprawą Mateusza vel Konkret, który przez chwilę zajmował się wtedy moimi sprawami, zacząłem pracować nad demówką z uznanym producentem z Katowic o ksywce IGS. Igor miał na koncie udaną współpracę z największymi raperami w kraju na Ekspedycjach oraz Alchemii, szukał wówczas mniej ulicznego nawijacza, z którym mógłby zrobić projekt o trochę innym tonie, pojechałem do niego do studia i zażarło. Kiedy nagrywałem feat dla Mezo, akurat kończyliśmy prace nad tym demo – i chyba właśnie za pośrednictwem Mezo nasza demówka trafiła do UMC. Zaprosili mnie do Poznania, kupili bilety, zarezerwowali hotel... W szoku! (śmiech) Na tle innych rozmów, które przeprowadziłem z teoretycznie poważnymi wytwórniami – to wyglądało mega poważnie. A przecież oni wtedy dopiero zaczynali!

Nikt jeszcze nie wypowiedział hasła hip-hopolo, Mezo był podziemnym, truskulowym raperem, który szykował się do debiutu albo miał go świeżo za sobą. Peja nagrywał album u Donia, który równolegle robił bity dla ZIP Składu. I tak dalej... Dopiero później zaczęli być hejtowani. Remik zapewniał mnie, że szanuje moją niezależność – i dał słowo, że nie będzie się w nic wtrącał, bo to nie ich styl. Zaznaczę, że słowa dotrzymał w stu procentach. Później, kiedy już wokół UMC zaczęło być gorąco, a ja wciąż byłem w drodze między podpisaniem a debiutem, naiwnie tłumaczyłem sobie, że przecież jak przykładowy Snoop Dogg zaczął nagrywać w No Limit u Mastera P, to sam fakt bycia w tej czy innej wytwórni nie wywołał fali nienawiści, więc może i mnie jakoś ominie ten kałszkwał" (śmiech). O naiwności... Nie oszczędziło mnie tsunami hejtu – wspomina Duże Pe, którego wydany w 2004 roku album Sinus spotkał się z bardzo dobrymi recenzjami.

Remik: Co ja mogłem wtedy jeszcze zrobić? Kogo wydać, żeby było OK? Była zajebista płyta Dużego Pe, który trafił na chujowy moment, na taki diss w stronę UMC, że nie mógł się przebić, chociaż Sinus był dla mnie arcydziełem.

Duże Pe: Jak ktoś mi potem narzekał, że go hejtują, to odpowiadałem – a co ty wiesz o hejcie, ja miałem pierwszy singiel z Mezo (śmiech).

Wrona: Ta zazdrość zawsze była, jest i będzie. Oni mieli hity i zarabiali duże pieniądze. Najlepiej robić mega hajs, nie płacić podatków, a jednocześnie być niezależnym. Niektórzy się dorobili, niektórzy nie; do dziś chodzą i skomlą, że ktoś jest zdrajcą. To jest jak w polityce – rzucić hasło w przestrzeń i powiedzieć, że ktoś jest nieprawilny.

Coś się kończy, coś się zaczyna

Kostaszuk: Historia UMC Records jest rozpięta między dwoma festiwalami w Arenie. Pierwszy Bless Da Mic, jesienią 2002 roku, był ogromnym sukcesem. Na scenie Peja, Tede, Ostry, Molesta. Zjednoczony polski hip-hop w całej okazałości. Był taki sukces, że ludzie na serio mówili: następnym razem zaproście Eminema. I to strasznie rosło. A na drugim czy trzecim New Yorkerze... Całe życie chodzę na koncerty, ale nie pamiętam takiego wydarzenia, na które ludzie kupili bilety, fakt, że mniej niż na Bless Da Mic, ale i tak sporo – i ci ludzie, którzy przyszli, mieli na scenie tylko kilku wykonawców, których akceptowali i kilku, których po prostu nienawidzili. To tak, jakbyś przyszedł na stadion Lecha w szaliku tylko po to, żeby cisnąć swoim zawodnikom. Mechanizm podobny do tego, kiedy ten Lech nie wygrywa, ludzie przychodzą, żeby przelać frustrację i poczuć się lepiej, wyzywając tych, co są w dołku. I ja nigdy nie widziałem czegoś takiego na koncercie. Ofiarą padł głównie Mezo, ale obrywało się wszystkim z UMC. Byli obrażani na własnym terenie, ludzie latali pod sceną z wystawionymi fuckami. Chyba nic gorszego nie mogło się wtedy wydarzyć. To było przygnębiające. Miałem poczucie, że coś się bezpowrotnie skończyło. I dla mnie to właśnie był koniec UMC. Remik wiedział, że jeśli coś zbuduje, to nikt mu tego nie może zburzyć. Nikt poza nim. I dlatego uciekł, ale do przodu.

Jego raperzy też próbowali uciekać. Liber i Doniu wydali w 2004 roku solowe płyty – Monologimuzyka i Bógmacher. Parę miesięcy później Mezo wypuścił Wyjście z bloków – trueschoolowy, daleki od popu album. Nie ukrywa, że zrobił to dlatego, żeby udowodnić reszcie sceny, że wciąż jest jednym z nich.

Mezo: Chciałem pokazać, że mam skille, background, wiedzę i że jestem dobry. Wszystko na nic. Ani się ta płyta nie sprzedała, ani nie przekonała hejterów. Czasem ludzie mi mówią: może byś wrócił do Wyjścia z bloków, wtedy robiłeś prawdziwy rap. A przecież wtedy najmocniej mnie jechali!

Duże Pe: „Wyjście z bloków" jest obiektywnie dobrą, autentycznie hiphopową i nagraną od serducha płytą, zrobioną przez mega zajawionego na rap chłopaka o solidnych umiejętnościach i mocno podrażnionej ambicji. Nic dziwnego, że Mezo po jej przyjęciu lekko się załamał i doszedł do wniosku, że nie ma co się kopać z koniem, walcząc o zdobycie akceptacji chorego rapowego środowiska. Jego odpowiedź? Jeśli tak, to się pierdolcie, idę robić muzę, na której zrobię gruby sos! (śmiech).

2005 był także rokiem flirtu Mezo z polityką. Wtedy, jeszcze jako student politologii, użyczył swojego utworu Ważne Markowi Borowskiemu i jego partii Socjaldemokracja Polska. Ważne można było usłyszeć w spotach promujących SdPL przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi. Nagrany z Kasią Wilk singiel stał się przy okazji jednym z największych radiowych przebojów roku.

Mezo: Czy żałuję? Trudno powiedzieć. Chyba tak. Ten numer najpierw został popularny, a potem wykorzystany w kampanii, ona nic mu nie dała. Dobrze, że Borowski po latach nie jest szczególnie źle kojarzony. Wtedy jako student politologii byłem pewien, że trzeba być aktywnym – dziś uważam, że polityka na najwyższych szczeblach to bagno i ja się w nią nie ładuję.

Zresztą sztab Marka Borowskiego nie był jedynym, który zgłaszał się wówczas do Meza.

Mezo: Trzy miesiące wcześniej dzwonił do mnie Sławomir Nowak. Chciał, żebym wsparł kampanię Donalda Tuska. Byłem popularny, ludzie wiedzieli, że studiowałem politologię – wszystko im pasowało.

To nie było pierwsze przecięcie ludzi UMC ze światem polityki. Na przełomie lat 2004 i 2005 Ukraina żyła Pomarańczową Rewolucją. Ukraińcy protestowali przeciwko fałszerstwom wyborczym, jakich w wyborach prezydenckich dopuściły się władze, z ówczesnym premierem Wiktorem Janukowyczem na czele. Jego kontrkandydatem był cieszący się większą popularnością opozycjonista Wiktor Juszczenko. Według wyników sondażowych to on był zwycięzcą, ale Centralna Komisja Wyborcza ogłosiła wygraną Janukowycza. Wybuchły protesty, ludzie wyszli na ulice, a echa rewolucji odbijały się na całym świecie. Artyści też nie milczeli, ukraiński zespół Greenjolly nagrał pełen treści politycznych utwór Razom Nas Bahato, jednoznacznie popierający tamtejszą opozycję. Parę miesięcy później w eter trafiła jego polska wersja – hołd złożony protestującym Ukraińcom. W Jest nas wielu można było usłyszeć Ascetoholix, Dużego Pe, Hansa, Mezo i Owala. Jak doszło do powstania tego utworu?

Duże Pe: To w sumie ciekawa sytuacja, z malowniczym powiązaniem. Nie pamiętam, jak to się zaczęło. Najpewniej tak, że jakiś niezwiązany wywiad robił ze mną chwilę wcześniej Robert Leszczyński (nieżyjący już dziennikarz muzyczny, jeden z jurorów programu Idol – przyp. red.), który później prowadził w Warszawie pierwszy koncert poparcia dla Pomarańczowej Rewolucji, do udziału w którym mnie zaprosił. A że Robert miał dobry kontakt z Remikiem – rzecz w naturalny sposób bardzo szybko się rozkręciła i przerodziła w coś więcej ze strony UMC, które jako wytrawny gracz nie przepuściło okazji, by również ta fala poniosła ich kawałek do przodu i w górę.

Z kolei Hans na początku 2006 roku został dyrektorem artystycznym UMC Records. Spekulowano, że pod jego kierunkiem wytwórnia pójdzie w cięższą, uliczną stronę. Ale za jego półrocznych rządów label wydał tylko dwa albumy: duetu Deep/Bobik i Wiśnixa. By chwilę później przeistoczyć się w My Music.

Hans: To było takie chwytanie się brzytwy i zagrywka jak z politycznego PR, że jak zostanie twarzą tego wydawnictwa ktoś, kto w ogóle zachował twarz, to ociepli się wizerunek i coś zmieni się na lepsze. Zdawałem sobie sprawę, że się podkładam i że to jest tego typu eksperyment, ale to nie było wtedy dla mnie ważne. Ważne było, że wyszły dwa super albumy. Później dowiedziałem się od osób trzecich, że UMC zostało zamknięte. Nikt do mnie nie zadzwonił – sorry Hans, nie wyszło, musimy zamykać. Wtedy miałem o to żal do chłopaków.

Ale oni czuli, że coś się wypaliło. Można było albo zamknąć firmę i wyjść z branży, albo zmienić skórę i spróbować od nowa. Wybrali to drugie.

Remik: Skoro ja wydaję dobre płyty, dziennikarze – mimo że to UMC – dają im wysokie noty, a słuchacze i tak je odrzucają, to chyba czas na inne rozwiązania.

Jesień 2011. Z okazji dziesięciolecia działalności wydawniczej Remik Łupicki wysyła list do redakcji serwisu cgm.pl. List, jak na standardy ludzi łączących biznes z muzyką, wyjątkowo szczery. Nie ma co ukrywać. Brand UMC był zniszczony, siadło na nas całe polskie społeczeństwo hip-hop. Nasi artyści przeżywali bardzo zły czas. Do dziś odbija się to szerokim echem. Mezo, Doniu można powiedzieć – zaczynają dziś od początku. I tak w 2006 roku otworzyliśmy My Music, do którego aportem wnieśliśmy spółkę UMC. Moja koncepcja na firmę była prosta – pod brandem My Music wydajemy wszystko, co mi się podoba. Czy to pop, czy rap, czy muzyka klubowa. I tak się stało – to jeden z fragmentów.

Remik: Dokładnie tak było. Ja mam umysł muzyczny średniej krajowej (śmiech). Co to znaczy? Biznesowo dobry. Nie umiem ocenić, czy to coś wspaniałego, ale umiem ocenić, czy to się ludziom spodoba. Bo jak mi się spodoba, to może być przebój. Zakładając My Music chciałem pokazać, że możemy robić wszystko. Że jesteśmy taką firmą, która jest w stanie wydać płyty z muzyką dla dzieci, z jazzem, serii „& The City” poszło chyba z pół miliona egzemplarzy – z popem, muzyką klubową, taką jak Kalwi i Remi czy Robert M. I rapem, bo przecież My Music podpisywało także raperów. Na przykład Eldo, gość z absolutnego topu. Na Eska Music Awards powiedziałem znajomemu, że patrz, tam siedzi Eldoka, nikt go nie poznaje, a on wykręca rewelacyjne liczby.

Czas wielkiej smuty

Ale po 2005 roku polski rap zaczął słabnąć. Pierwsza fala masowej popularności gatunku opadła, na drugą – o wiele większą – trzeba było poczekać dopiero do następnej dekady. Przy krajowych wykonawcach pozostali ich fani, a niedzielni słuchacze znudzili się rapem.

Mam prywatną teorię spiskową – mówi Jacek Adamkiewicz, poznański dziennikarz rapowy, współpracujący z serwisem poznanskirap.com. Za przesilenie po roku 2005 może w jakimś stopniu odpowiadać wytwórnia UMC Records. W „Antologii polskiego rapu” CNE pisał o tym, że w tamtych czasach była wielka smuta. Do tej pory wszystko rosło, a potem stanęło. Dopiero rok 2008 to Szpadyzor, Alkopoligamia, StoproRap. Z podziemia wychodzili W.E.N.A., VNM, Te-Tris. Przedtem ludzi wkurzyło to upopowienie rapu, za które odpowiadali ludzie z UMC. Dlatego się od niego odwrócili. Zresztą poznańska scena też im cisnęła, chociażby Paluch miał numer „B.O.R.”, gdzie rapował: „Kill, kill, kill UMC”. Ziarno zostało odsiane, nikt nie próbował drugi raz czegoś takiego zrobić.

Do zespołu My Music dołączył wówczas Maciej Czysz, początkowo na stanowisko wiceprezesa, by w 2008 roku awansować na fotel prezesa, na którym zasiada do dziś. Firma rosła błyskawicznie. Według badań Nielsen Music Control w roku 2008 miała już 11% udziałów w polskim rynku muzycznym. Zyskała też opinię wytwórni, w której można szybko się wybić.

Czysz: Oni powstali jako grupa z podwórka, wszyscy się znali. Każdy z nich szukał drogi biznesowej. Od początku UMC nie było stricte wydawcą, a nadal wszyscy postrzegają ich – także po zmianie na My Music – jako wydawcę. A przecież to nie oni stworzyli i wymyślili Gosię Andrzejewicz czy Roberta M. Oni sami się wymyślili, a My Music tylko im pomogło.

Remik: Zmiana UMC na My Music wiązała się z większą profesjonalizacją. Ja dopiero wtedy zacząłem budować firmę od strony struktury. Przedtem była na tatę, na wspólnika... Byłem ziomkiem, nie wydawcą. To się zmieniło, gdy dołączył do nas Maciej, który miał pojęcie o zarządzaniu. Uporządkowanie logistyki i struktury to jego zasługi.

Wydawali dużo. Bardzo dużo. W pierwszym etapie działalności ich największymi gwiazdami byli Gosia Andrzejewicz, Kalwi i Remi, Robert M. czy Verba, potem doszli m.in Jula i Dawid Kwiatkowski. Pod ich skrzydła trafiali też raperzy – obok wspomnianego Eldo także Abradab, Red i Spinache czy B.O.K. Ale była także stara gwardia UMC: Mezo, Doniu czy Pięć Dwa nie zmienili barw. Niektórzy, jak Liber, wydając w My Music poszli w zupełnie inne rejony artystyczne.

Kostaszuk: Kiedyś Liber mówi mi: wiesz, moja dziewczyna też chce nagrać płytę. Posłuchasz? Posłuchałem i umówiłem się z nią na wywiad. Okazało się, że pierwszy w jej karierze. Zacząłem pytać o różne rzeczy, zwróciłem uwagę na to, że ona i śpiewa, i komponuje, i wykonuje partie instrumentalne – po czym przy drugim albo trzecim pytaniu nagle się rozpłakała. Myślę: co jest grane? Poczekałem aż się uspokoi, spróbowaliśmy po raz kolejny, ale nic z tego nie wyszło. Powiedziała: wiesz, właśnie mam ciężki egzamin w szkole muzycznej i po prostu nie daję rady psychicznie. Umówmy się innym razem. Przy drugim spotkaniu już była gwiazdą My Music.

Chodzi o Sylwię Grzeszczak, która w 2008 roku wydała z Liberem album Ona i on. To z niego pochodzi singiel Co z nami będzie, jeden z największych hitów pierwszych lat działalności My Music.

Liber: Zawsze ciągnęło mnie do muzyki popularnej i składania słów – marzyłem, żeby być jak Jacek Cygan. Napisać parę piosenek. I spełniło się to, najpierw płytą z Sylwią, potem tworzeniem dla innych. Zacząłem pracować przy popie – uważam to za sukces i spełnienie.

Starsze rodzeństwo Ekipy

Kolejnym ważnym etapem w działalności My Music był rok 2014. Po wielu latach współpracowania z majorsami firma zdecydowała się założyć własną dystrybucję, stając się i wydawcą, i dystrybutorem muzyki. Również wtedy My Music powołało do życia markę Young Stars. Impulsem był wielki sukces Dawida Kwiatkowskiego. Łupicki zrozumiał, że sektor muzyki dla nastolatków jest w dużej mierze nieodkryty. I że wystarczy trochę poszukać, by wynaleźć inne młode gwiazdy. Początkowo pod nazwą Young Stars miał odbywać się festiwal, ale jego frekwencyjny sukces sprawił, że postanowiono pójść szerzej. Ledwie rok później platforma skupiała w sobie zarówno festiwal, jak i cykle koncertów, wakacyjne campy, grupy taneczne, radio oraz... gazetę.

Remik: Można powiedzieć, że Young Stars trochę przetarli szlaki Ekipie. My to robiliśmy wcześniej! Może nie z aż takim rozmachem, ale robiliśmy. Byliśmy po prostu w innym miejscu i o innym czasie. I był to produkt stricte muzyczny, chociaż pod niektórymi względami podobny. Są lody Ekipy, a my mieliśmy napój Frugo Young Stars.

Ale dziś stawiają na MUGO. Najmłodsze dziecko wytwórni – i to dziecko, w którego rozwój włożyli najwięcej. Na swoim Instagramie Łupicki przyznał, że łączny koszt inwestycji wyniósł ponad 6 milionów złotych. O co chodzi? MUGO to platforma, będąca wirtualnym wydawcą. Artyści, zwłaszcza ci początkujący, podpisują umowy online i umieszczają na MUGO swoje utwory. Serwis pomaga im w dotarciu do jak najszerszej grupy odbiorców poprzez umieszczanie ich na wiodących serwisach streamingowych, pomoc marketingową i promocyjną oraz wsparcie dystrybucyjne. Artyści wybierają pakiety – są trzy opcje, zależne od procentu ze sprzedaży, który trafi na ich konto, ale i od poziomu wspomagania przez MUGO w ich działaniach. Cały czas jednak to twórcy zarządzają swoimi utworami.

Remik: W tym roku jako MUGO podpisaliśmy ponad tysiąc kontraktów. Odeszły dwie osoby. I to mimo tego, że w umowie jest tylko miesiąc wypowiedzenia, co dla artysty nie jest praktycznie w żaden sposób wiążące. A jak ktoś pójdzie gdzie indziej, to na wejściu dostaje w umowie ramę czasową, liczbę albumów, które zobowiązuje się wydać, paragraf o pierwszeństwie negocjacji... Nie chcemy tego. Bo dostajesz tak dobrą umowę na start, że nie powinieneś szukać niczego innego. Pytają nas, czy załatwiamy playlisty. To nie zależy od nas, tylko od edytorów danych playlist, którzy decydują, czy je tam umieszczą. Wydawca może je dobrze pitchować – to jest ważne. Ale nie mamy siły sprawczej. To kwestia tego, czy dany utwór po prostu się ludziom spodoba, czy nie.

Czysz: Nie zależy nam, żeby zarabiać wiele na każdym artyście. Za to chcemy, żeby tych artystów było u nas wielu. MUGO to nie jest dostawca do Spotify. Dla młodych ludzi być w Spotify to już wszystko. A MUGO to także marketing, który artyści mogą wykorzystywać. Nie chcemy wiązać ich na wiele lat, bo... tak po prostu nie wypada.

Ponad rok temu wokół My Music zrobiło się głośno także za sprawą wykupienia katalogu StoproRap z rąk Winiego. Były kontrowersje, bo Wini publicznie zarzucał Remikowi nieuczciwość. Uważał, że mieli przedyskutowywać każdego artystę, który trafi do StoproRap, co finalnie się nie wydarzyło. Trochę to wszystko tak, jakby sprzedać komuś samochód i chcieć jeszcze z niego korzystać, wypożyczać. Tak się dziś czuję. Myślę, że jakbyśmy mieli jakieś ważne dla kogokolwiek ustalenia, byłyby jednak zapisane w umowie – a o tym, co mówi Wini, ani słowa w paragrafach. Tym bardziej, że to jego prawnik sporządzał umowę, nie mój. Faktem jest, że rozmawiałem z Winim o ewentualnych możliwościach konsultingowych – jednak po prostu z nich nie skorzystałem. Chyba mam do tego prawo, zatrudniać kogo chcę i pracować, z kim chcę. Wizja StoproRap jest zupełnie inna niż ta, którą do momentu swojej własności stosował Wini, dlatego tym bardziej korzystanie z gustu byłego właściciela było dla mnie bez sensu – odpowiedział Łupicki na łamach cgm.

Dyrektorem artystycznym StoProRap jest DJ Decks. W labelu wydają m.in. Kara i duet Kaczor/PIH.

Remik: To jest wydawnictwo skoncentrowane na klasycznym rapie. I tylko taki będzie tam wydawany. Pewnie nie wykręcimy takich liczb, jak młodzież, ale będzie dobrze. Jest przestrzeń dla fajnego, starego brzmienia.

My Music współpracuje dystrybucyjnie z wieloma wykonawcami, jak choćby Peją czy Guralem. Działają z wytwórnią Malika Montany GM2L oraz szeregiem pojedynczych artystów. Jednym z nich jest obecny na scenie od ponad dekady DJ Frodo.

Od 2-3 lat sporo czasu poświęcam na pracę z ludźmi spoza Polski, artystami, którzy mają na koncie międzynarodowe sukcesy. Ty wiesz, że nikt w Polsce nie jest zainteresowany tym, żeby się podjąć pracy przy takich rzeczach ? Ja mam świadomość, że na świecie rządzą od jakiegoś czasu słupki i wykresy. Nie mam z tym żadnego problemu, bo każdy ma jakąś politykę i higienę pracy, ale w Polsce będąc pracownikiem franczyzy dużego wydawnictwa międzynarodowego jesteś skazany na to, żeby regularnie wyginać swój kręgosłup, udawać, że parę lat temu nie szydziłeś przy z artysty, którego dziś musisz podpisać, bo mu się udało. To twoje być albo nie być w tej firmie i – co ważne – nie trzeba przy nim za specjalnie pracować. W Polsce w 90% sukces muzyki to sukces artysty, bo to on nagrywa muzykę, więc po co swoją ciężką pracą ma się z kimś dzielić? Robisz pierwszym singlem 10 milionów i pojawiają się A&R-owcy, opowiadający bzdury o tym, że ich procent waży więcej niż procent każdego z konkurencji, zapraszają cię na lancze, brancze i bulą za to firmowymi pieniędzmi, zachowując się przy tym jak pierdoleni specjaliści. Trochę to śmieszne, ale zawsze miło patrzeć na rotacje tych ludzi między pracodawcami. Sukcesy są szumnie ogłaszane – szkoda, że nikt nie mówi o tym, ile razy dał dupy, ile razy naobiecywał niestworzonych rzeczy i nie dźwignął tych obietnic. Dodatkowo ja mam nieodparte wrażenie, że w tym kraju masa dystrybutorów i menedżerow zapomina o tym, że w najlepszym wypadku mogą być pratnerami artysty, jeżeli on im na to pozwoli, a walczą o pozycję wszechwiedzącego szefa, będąc szeregowym pracownikiem i nikim więcej. Z Remikiem jest prosto i po ludzku – niezależnie od tego, czy singiel zrobił miliony, czy nie zrobił nic, w tej firmie każdy odbiera telefon. I, co przynajmniej dla mnie najważniejsze, nikt nie czaruje – opowiada DJ Frodo.

Gigant z Wysogotowa

20 lat temu zaczynali, korzystając z firmy ojca Remika i biznesowego doświadczenia DJ-a Magica. Dziś My Music jest wydawniczą potęgą, wypuszczającą miesięcznie na platformy streamingowe ponad 3000 utworów. Wszystko to rozkręcono z dala od stolicy i jej salonów, w Wysogotowie, na rubieżach Poznania.

Wrona: Remik ma nosa do dobrych strzałów. Ale ważna jest też ta odległość, która dzieli go od Warszawy, gdzie jest centrum fonograficzno-biznesowe. To sprawia, że on spokojnie robi swoje i nie wchodzi nikomu w drogę. Nikt nie postrzega go jako konkurenta.

Adamkiewicz: Dużo osób, czy to z Poznania, czy z Polski, nie wie, jak szeroki jest ten katalog. Niektórzy poznańscy raperzy bezproblemowo się u nich dystrybuują. To jest największa polska wytwórnia z w pełni polskim kapitałem. Czasy hejtu minęły, raperzy już nie są pokłóceni z Remikiem.

Frodo: Warszawskie salony, czy ogólnie salony w odniesieniu do wydawania polskiej muzyki, to określenie dość zabawne. W świecie ludzi, którzy robią sobie zdjęcia w pożyczonych ubraniach i podrabianych zegarkach, a w dużej mierze ich jestestwo opiera się na pokazaniu twarzy podczas imprezy branżowej… Ciężko mi to określenie przełknąć. Miejsce nie ma znaczenia, pochodzenie nie warunkuje tego, czy osiągniesz sukces. Jeżeli pracujesz dla siebie, inwestujesz i reinwestujesz środki, które są wynikiem twojej ciężkiej pracy, to automatycznie sprawia, że jesteś osobą odpowiedzialną, bo nikt ci nie dolewa środków. Inną sprawą jest to, że w My Music jest rodzinnie i, co dla mnie ważne, dzięki tej współpracy i znajomości nauczyłem się tego, że pieniędzy nie zarabia się od 9 do 17 z przerwą na kawę, papierosa i trzy bezsensowne spotkania. Pieniądze zarabia się 24 godziny na dobę, codziennie.

No właśnie – słowo klucz. Rodzina. Między ludźmi, którzy współtworzyli UMC – i przy okazji byli gwiazdami labelu – cały czas jest więź. Pomimo tego, że poszli w różne strony, cały czas są wychowankami jednej familii. Poza Owalem, który odnalazł się w branży IT i odszedł z muzyki, reszta pozostała przy nagrywaniu. Mezo ma na swoim koncie dziewięć solowych albumów, z których ostatni, Credo, ukazał się w 2020 roku.

Mezo: Może gdybym wydawał gdzie indziej, to dzisiaj miałbym bardziej prawilny wizerunek, ale nie zyskałbym takiej popularności. Coś za coś. Nie uniknąłem błędów wizerunkowych. W pewnym momencie powinienem wrzucić hamulec działań komercyjnych, żeby pokazać drugie oblicze, bardziej artystyczne, mniej nastawione na radio. A wtedy była trochę hitomania.

Jego koledzy z Ascetoholix od lat poruszają się po moście pomiędzy rapem i popem. W dalszym ciągu są aktywni, czy to producencko (Doniu), czy pisząc dla innych teksty (Liber).

Doniu: Zabrzmi to przewrotnie, ale mogę być wdzięczny losowi za taki obrót spraw. Wielu artystów czeka na swoje 5 minut, a ono nigdy nie nadchodzi. Może nas nie lubiła część środowiska, ale przynajmniej do dziś, po latach, jestem dalej kojarzony przez masę osób i fanów z dobrej muzyki. Czuję, że młode pokolenie odkrywa nas na nowo, bijąc milionowe odsłony w streamingach, lepsze niż niejeden debiutant. I jeszcze jedno – w naszych kawałkach było naprawdę dużo wartościowych treści, poruszaliśmy trudne tematy. Ponadto nie byliśmy kalką rapu amerykańskiego, wnosiliśmy więcej melodyjności w warstwie muzycznej. Mając świadomość, że mój numer poleci w radiu, to jako syn nauczycielki wiedziałem, że ktoś kiedyś pociągnie mnie do odpowiedzialności za teksty. I nie chciałem mieć treści, za które bym się wstydził po latach. „Suczki”? Okej, ale to jest żartobliwy numer, wyjątek od reguły. A oprócz niego mam masę innych, zaangażowanych, z solidnymi tekstami i przekazem trafiającym do bardziej wymagającego odbiorcy. Cytat z wywiadu ze mną, który ukazał się w „New York TImesie” znalazł się w jedynej amerykańskiej biografii Mickiewicza, jej autorem był Roman Koropeckyj. Siła słów ma znaczenie.

Bardzo ciekawa była artystyczna droga Hansa. Po odejściu ze stanowiska dyrektora artystycznego UMC Records wpadł w dołek – potrzebował paru lat, żeby poukładać sobie życie i stanąć na nogi. Wydawał z Deepem pod szyldem Pięć Dwa, ale zupełnie nowym motorem napędowym było dla niego dołączenie do składu rap-rockowej Luxtorpedy, zespołu znanego z Acid Drinkers i Arki Noego Litzy. Działająca od 2011 roku Luxtorpeda wypełniła na rynku lukę dla sierot po gitarowych latach 90., graniu pokroju Rage Against The Machine czy Clawfinger. I stała się jednym z najpopularniejszych rockowych zespołów w kraju. W 2012 roku ich utwór Wilki Dwa utrzymywał się przez dziewięć tygodni na pierwszym miejscu Listy Przebojów Programu Trzeciego.

Hans: Wydaje mi się, że moi koledzy z UMC trochę wyprzedzili swoje czasy, albo inaczej – dobrze trafili z czasem. Wtedy krytyka sobie, a ludzie sobie. Mnóstwo dzieciaków słuchało tych rzeczy. Oldschoolowi raperzy mogą kręcić nosami, że to nie ten poziom – i będą mieli rację, ale ludzie lubili i dalej lubią te numery. Trudno zaprzeczyć, że to jest jakieś zjawisko, które spotkało się na gruncie kulturowym ze swoimi słuchaczami. Podobnie jest dzisiaj wśród młodego pokolenia newschoolu, autotune'a i ich ogromnej liczby słuchaczy. Znów można narzekać, że to nie ten poziom. Co z tego? Nowe zjawisko znów spotkało się ze swoimi słuchaczami na takim gruncie, jaki im się podoba. I tyle.

Duże Pe nagrał dla labelu Remika tylko album Sinus. Później odszedł z wytwórni, jeszcze przed jej zamknięciem.

Duże Pe: Na przełomie 2005 i 2006 roku doszliśmy ze Spoksem do wniosku, że to nie ma przyszłości – i wspólny, mocno truskulowy album „Cisza & Spokój" lepiej będzie wydać własnym sumptem. No nie po drodze było nam być w jednej szufladce z zespołem Verba, co zrobić... (śmiech). Z resztą, myślę, że i po stronie wytwórni ten fakt był mocno rozumiany. Rozwiązaliśmy umowę za porozumieniem stron i podaliśmy sobie ręce, Remik nie robił nam żadnych problemów, kiedy niejedna wytwórnia miałaby postawę „nie wydasz u nas, to nie wydasz wcale". Tak za to, jak i za szereg innych kwestii, nigdy nie powiem na UMC złego słowa, a dla Remika zawsze będę miał szacunek. Przyszedłem do niego jako gość „znikąd". Niby coś tam zaczynałem osiągać na stołecznej scenie, ale nigdy nie byłem częścią „rapowego towarzystwa wzajemnej adoracji", jeśli już to jego bardzo dalekim obrzeżem. Istnieje bardzo duża szansa, że jeśli ręki z umową nie wyciągnęłoby do mnie w tym 2003 roku UMC to koniec końców nie wyciągnąłby jej wtedy nikt. I cholera wie jak to wszystko by się dalej potoczyło; czy oparłbym dobre 15 lat życia o muzykę, czy wydałbym ponad 20 płyt, gdzie jestem wiodącym MC czy wokalistą, i tak dalej.

Sam Remik też nigdy nie ograniczał się do roli wydawcy i dyrektora artystycznego. Nagrywał single zarówno jako producent, jak i wokalista. Bardzo aktywnie działa w social mediach; jego kanał Remo Vloguje ma na YouTube blisko 300 tysięcy subskrybentów. Drugie tyle obserwuje jego konto na Instagramie.

Remik: Jakbym mógł wziąć jedno dobrodziejstwo z dziś do czasów UMC, to na pewno wziąłbym social media. Gdybyśmy wtedy mieli instagramy, to byśmy rozjebali. Zobacz, co robi Bedoes. On jest po tylu dramach, a ma swoją armię fanów, do których może od razu przemówić. Może ich uspokoić, powiedzieć to, co chce. A u nas jak było? Kiedy będzie wolna Rap Kanciapa (program o rapie, który kilkanaście lat temu emitowała Viva Polska – przyp. red)? Za pół roku. Kurwa, to do tego czasu tak nas zjedzą, że zanim tam trafimy, to już będą zgliszcza. Gdybyśmy mieli insta stories, fejsa, nawet TikToka, gdzie moglibyśmy od razu coś powiedzieć, to wszystko wyglądałoby inaczej. Tam każdy miałby po pół bańki na IG. Przecież jak chłopaki przyjeżdżali na koncerty, to ludzie rzucali się pod koła samochodu, żeby tylko z nimi pogadać.

Dziś utwory z dawnego katalogu UMC Records przeżywają revival popularności. Niewielki, ale przeżywają. Nasi rozmówcy przyznają, że od kilku lat czują wzrost przychodów ze streamingów swoich numerów sprzed niemal dwóch dekad. Młodzi słuchacze deklarują, że to na singlach ludzi z UMC uczyli się rapu. Starsi, że wracają do nich, bo kojarzą im się z młodością.

Kostaszuk: Ta łagodna część UMC wyprzedzała swoje czasy. Dzisiaj nikogo nie szokuje Sobel z Sanah. Przeciwnie, taki numer uwiarygadnia jego potencjał komercyjny. Wtedy chodziło o utrzymanie poziomu prawilności. To się zaczęło od Liroya, który nie potrafił utrzymać jakichś niepisanych reguł w tym środowisku. Jechanie po UMC było trendem. Może słuchacze chcieli mocniejszych wrażeń, a ci dawali lajtowe. Ale nigdy przy tym nie gwiazdorzyli. Nigdy. Zawsze odbierali telefony, mieli czas dla dziennikarzy.

Liber: Nie nadawaliśmy się na wkurwionych raperów. Byliśmy zwykłymi chłopakami ze studiów.

Kostaszuk: Nie wszyscy ich lubili. Wielu nawet nienawidziło. Ale trzeba im oddać, że byli dla ludzi punktem odniesienia. Nawet jeśli czasem to był punkt odniesienia poprzez inwektywy.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0